Naadam miał być główną atrakcją naszego pobytu w Mongolii. W tym
dorocznym festiwalu w trzech konkurencjach – zapasach, łucznictwie i
wyścigach konnych – walczą ze sobą najlepsi. Trafiło się nam tak, że
Naadamy zobaczyliśmy trzy. Pierwszy był zupełnie przypadkowy.
Jechaliśmy Furgonem znad Jeziora Białego w kierunku Tsetserleg, gdy
minęła nas grupka jeźdźców na koniach. To był znak, że prawdopodobnie
gdzieś w pobliżu trwa właśnie Naadam, a jeźdźcy udają się na linię
startową wyścigu. Kawałek dalej rzeczywiście zobaczyliśmy zbiegowisko.
To był mini-Naadam – organizowany był w malusieńkiej wiosce.
Dowiedzieliśmy się, że zawodników było raptem po kilkunastu w każdej
dyscyplinie. Gdy przyjechaliśmy akurat kończyły się zapasy, ale lada
moment miał rozpocząć się wyścig koni. Ustawili się więc wszyscy –
miejscowi i my, jedyni turyści – przy linii mety w oczekiwaniu na finał
wyścigu. Po kilkunastu minutach na horyzoncie pojawiły się pierwsze
konie. Konie pędziły, a na nich – na oklep – dzieci, nie starsze niż 12
lat. To właśnie maluchy w wieku od 5 do 12 są tradycyjnie dżokejami w
tych wyścigach.
Na drugi Naadam – też zupełnie nieplanowany – trafiliśmy w Karakorum.
Tu było już bardziej tłoczno, z turystami i wielkim tłumem lokalsów.
Większość przyjechała na zawody konno, wystrojonych w najlepsze
wyjściowe stroje. W Karakorum zobaczyliśmy zawody zapaśników i kolejne
wyścigi konne. Stroje mongolskich zapaśników to jest to! ;)