Jest ciepły mongolski wieczór nad jeziorem
zwanym Białym. Także tego dnia śpimy w gerze u nomadów i jak zwykle
około 19.00 zbieramy się na kolację. Wiemy, że dziś znów będzie to co
zwykle, czyli twarda, żylasta baranina z ziemniakami i ryżem lub
makaronem. Wiemy też, że nie będzie wytwornie i smacznie, ale to w
końcu Mongolia. Chodzi tylko o to, żeby zapełnić puste żołądki.
W gerze pojawia się nasza gospodyni z tacą zastawioną miseczkami z
zupą. Wywołuje to poruszenie i ekscytację, bo zupy od nomadów jeszcze
nie jedliśmy. Ger zapełnia się intensywnym aromatem starego barana, na
co staramy się nie zwracać uwagi. Podnosimy łyżki do ust i prawie
równocześnie rzucamy je z powrotem w miski. Mongolskiej zupy nie można
porównać z niczym co jedliśmy do tej pory. Rozmoczone kluchy w zupie
przesyconej tłuszczem z najstarszego chyba barana na świecie. Kubkom
smakowym nie udaje się zarejestrować nic poza smakiem starego zwierza.
Wszyscy z obrzydzeniem odsuwamy od siebie zupę. Po chwili namysłu
podejście numer dwa. Trzeba dać posiłkowi jeszcze jedną szansę.
Próbujemy jeść sam makaron, ale śmierdzącą mazią nasiąknął na tyle, że
smakuje tak samo jak ona. Doprawiamy makaron keczupem z nadzieją na
przynajmniej częściowe zamaskowanie prawdy o tym posiłku, ale efekt
jest żaden. Nic nie daje zatykanie nosa i przełykanie makaronu bez
gryzienia. Poddajemy się. Stary baran z nami wygrywa. Wyciągamy chleb i
po raz trzeci tego dnia jemy kanapki. Dobry chleb, o którym marzyliśmy
przez całą Azję, zaczyna wychodzić nam bokami…