Po trzech dniach spędzonych głównie w trasie mieliśmy w końcu
dotrzeć nad jezioro Hovskol. Ale wcześniej w Moron – jednym z
większych mongolskich miast – raptem dwie godziny od jeziora,
zostaliśmy zatrzymani przez policję. Wydawało nam się, że wszystko
potrwa chwilę, bo limitu prędkości na pewno nie przekroczyliśmy. Ale
kierowca jakoś nie wracał do samochodu. Po pół godzinie czekania
dowiadujemy się, że prawo jazdy naszego kierowcy nie daje mu uprawnień
do prowadzenia samochodu w takim rozmiarze, więc trwają negocjacje
dotyczące wysokości mandatu. Trudno pojąć dlaczego ktoś, kto zawodowo
zajmuje się przewozem ludzi Furgonem nie posiada właściwego prawa
jazdy. Niby to nie nasza sprawa, ale to my spędziliśmy w sumie koło
1.5h na czekaniu. W końcu kierowca utargował mandat z 50tys do 5tys T.
Pieniążki oczywiście od razu powędrowały do kieszeni pana policjanta.
Gliniarz zabronił także naszemu kierowcy dalszego prowadzenia pojazdu,
w związku z czym kolejne pół godziny czekaliśmy, aż jakiś znajomy
przyjedzie i poprowadzi samochód przez miasto tylko po to, żeby za
chwilę oddać ster w ręce naszego kierowcy…
Rano mieliśmy wyruszyć na konny trekking. Poprzedniego wieczoru
umówiliśmy się z właścicielem koni na 10.00. Ten zjawił się koło 12.00
tłumacząc swoje spóźnienie tym, że koni swoich nie potrafił szybciej
znaleźć. Rozeszły się gdzieś po okolicy, każdy w inną stronę i trzeba
było je zebrać do kupy…
Wśród naszej piątki tylko para Anglików miała za sobą pewne (a
dokładnie kilkudniowe) doświadczenie w jeździe na koniu. Przemek kiedyś
kilka razy zasiadł na grzbiecie konia, ale to było w poprzednim
tysiącleciu, więc dawno. Moje doświadczenie w jeździe na czworonogach
ograniczało się do dwóch dni spędzonych 5 lat temu w Petrze w Jordanii
na grzbiecie osła. Całe szczęście mongolskie konie są sporo niższe o
tych znanych nam z Europy, bo inaczej już wejście na czworonoga byłoby
przygodą samą w sobie. Tak więc jakoś wgrzebaliśmy się na konie i
ruszyliśmy w drogę.
Od samego początku byliśmy zachwyceni. Nie wiedzieć czemu, świat
oglądany z końskiego grzbietu wygląda jakoś inaczej, fajniej. Chyba po
prostu bycie trochę wyżej nad ziemią daje inną perspektywę. Początkowo
szliśmy przez łąkę, potem przez rzadki las, a za chwilę przez koryto
wyschniętej rzeki, całe przykryte białymi jak śnieg kamieniami. Po
jakiś 3 godzinach zatrzymaliśmy się w domu naszego przewodnika.
Poczęstowano nam mongolskim tradycyjnym napojem, czyli herbatę parzoną
w ciepłym mleku z odrobiną wody i sporą ilością soli. Ciekawe, że też
nikt w Mongolii nie wpadł na to, żeby zamiast soli użyć cukru…
Dostaliśmy też po misce domowego jogurtu, który okazał się być
najlepszym jogurtem jaki dane nam było dotąd zjeść.
Na miejsce kempingowe dotarliśmy późnym popołudniem. Hovskol to
ponoć najbardziej turystyczne miejsce w Mongolii. Jeśli jednak ktoś na
myśl o turystycznym miejscu ma przed oczami np. Bangkok czy którąś z
tajskich wysp, to nie o to tu chodzi. Turystów spoza Mongolii
widzieliśmy może dziesięciu, tych lokalnych trochę więcej, ale w setce
spokojnie się ta liczba mieściła.
Rozbiliśmy namioty, ugotowaliśmy sobie herbatę na wodzie z jeziora i
rozpaliliśmy ogień. Wieczór był przeraźliwie chłodny. Ubrani we
wszystkie ciuchy jakie zabraliśmy na trekking wbiliśmy się w śpiwory i
próbowaliśmy zasnąć. Nie było to proste, bo mieliśmy do dyspozycji po
jednej wąskiej karimacie na dwie osoby.
Rano wstaliśmy przemarznięci i obolali. Bolały nas tyłki, uda, a
przede wszystkim kolana. A przed nami był kolejny dzień w siodle. Tym
razem trasa wiodła prawie cały czas wąską ścieżką na zboczu dosyć
stromego wzgórza, w dole którego mieniła się niewyobrażalnie czysta
woda jeziora. Nie ukrywam, że trochę mnie ta trasa stresowała, bo
ścieżka co chwila była przerywana wystającymi z ziemi korzeniami drzew.
A koń, tak jak człowiek, czasem się potyka. Potknął się koń i mój i
wszystkie inne. Za każdym razem skończyło się dobrze, ale stres był.
Tym bardziej, że wcześniej nasłuchaliśmy się o dosyć często
zdarzających się wśród niedoświadczonych jeźdźców upadkach.