Tak sobie wymyśliliśmy, że w Mongolii zostaniemy ze trzy, może trzy
i pół tygodnia. Że bardzo chcieliśmy zobaczyć w Ułan Bator doroczny
festiwal Naadam, który miał odbyć się połowie lipca, to postanowiliśmy
zobaczyć północ kraju przed festiwalem, a pustynię Gobi po nim.
Montowanie ekipy na objazd północy okazało się całkiem proste. W
trzy godziny po przyjeździe do stolicy znaleźliśmy w naszym hostelu
sympatyczną parę z Wielkiej Brytanii, która bardzo chciała zobaczyć
północ, i wrócić z niej do UB na Naadam. Potem dołączyła do nas jeszcze
dziewczyna z Danii. Mieliśmy więc pięć osób, czyli idealnie.
Załatwiliśmy samochód i kierowcę, i umówiliśmy się na wyjazd na
pojutrze, bo musieliśmy załatwić rosyjską wizę. No i właśnie ta
rosyjska wiza trochę nam pokrzyżowała plany.
Otóż wszelkie raporty jakie znajdowaliśmy w internecie mówiły o tym,
że według nowych przepisów Rosjanie wydają wizę turystyczną – a więc
taką, które umożliwiają dłuższy pobyt w Rosji – tylko osobom będącym
rezydentami w danym kraju. Czyli, żeby dostać taką wizę np. w Chinach
trzeba tam być rezydentem. Jedyny wyjątek od tej reguły w Azji to ponoć
Hong Kong, ale nam tam nie było po drodze. Wizę można było co prawda
załatwić przed podróżą w Australii, ale że jest ona wydana na konkretne
daty to daliśmy sobie spokój. No bo jak mieliśmy na tyle miesięcy do
przodu wiedzieć, kiedy dotrzemy do rosyjskiej granicy? Tak więc
pogodziliśmy się z tym, że jedyna wiza jaką możemy dostać w Azji to
wiza tranzytowa, i że Rosję zobaczymy z okien pociągu na trasie Ułan
Bator – Moskwa. A tu niespodzianka. Okazuje się, że rosyjska ambasada w
Mongolii robi wyjątek dla obywateli 12 krajów – w tym Polski – i
wystawia im wizy turystyczne, nawet jeśli nie jest się tam rezydentem.
A że – z różnych powodów – bardzo chcieliśmy dotrzeć do Polski na
początku sierpnia, i że ograniczały nas finanse, stanęliśmy przed
dylematem: czy odpuszczamy Gobi i po festiwalu Naadam ruszamy w
kierunku Polski odwiedzając przy okazji Bajkał, który zawsze nam się
marzył, czy może trzymamy się planu, a więc jedziemy na Gobi, a przez
Rosję tylko przejeżdżamy. Myśleliśmy bardzo intensywnie, i
wymyśliliśmy, że jednak Bajkał bardzo nas kręci. Gobi poszło więc w
odstawkę. Trochę nam było szkoda, ale przynajmniej będzie pretekst żeby
do Mongolii znów kiedyś przyjechać.
We wtorek rano ruszyliśmy w drogę. Piszę, że w drogę, bo jechaliśmy
asfaltówką (tylko pierwszego dnia), a takich w Mongolii mało. Nawet
bardzo. Szacujemy tak sobie, że nie licząc dróg w stolicy, nie będzie
tych asfaltówek więcej niż 200km. A kraj wielki. Pięć razy większy od
Polski. No bo wielkiego popytu na drogi w Mongolii nie ma. Tu – poza
Ułan Bator – najpopularniejszym środkiem transportu jest koń, a jak już
ktoś posiada pojazd zmechanizowany, to jest to zazwyczaj motor. Więc
drogi niezbędne nie są.
Jeszcze w podstawówce na lekcji geografii nauczyliśmy się, że
Mongolia jest najrzadziej zaludnionym krajem świata. Podstawówkę
skończyliśmy dawno temu, ale fakt zaludnienia Mongolii nie zmienił się.
Na kilometr kwadratowy powierzchni przypada jedna osoba. Nie
powiedziano nam jednak na geografii, że Mongolia ma za to
prawdopodobnie największe na świecie zagęszczenie kup. Kup, w sensie
odchodów. Zwierzęcych. No bo jak w kraju jest coś koło 34 milionów
sztuk bydła, które nic nie robi tylko ciągle skubie trawkę, to też i
odchodów jest sporo. W życiu tyle kup nie widzieliśmy co w Mongolii.
Gdy każdego dnia koło południa zatrzymywaliśmy się, by zjeść lancz, to
zawsze był problem gdzie się rozłożyć, żeby teren był jak najmniej
zaminowany.
Pierwsze trzy dni były długie i męczące. W samochodzie – ruskim
minivanem, którego marka według naszego kierowcy to Furgon –
spędzaliśmy po 7-9 godzin. Za oknem roztaczały się widoki na mongolskie
stepy, a my przyglądaliśmy się im trzęsąc się razem z Furgonem na
polnych drogach. Wieczorami zjeżdżaliśmy gdzieś na bok, żeby odpocząć i
przenocować. Zazwyczaj był to ger (to ten okrągły namiot), gdzieś w
środku niczego, jeden czy dwa domki albo inne gery obok i to tyle.
Wokół pustka, krowy, dzikie konie. I cisza.