Existing Member?

Przeprowadzka, czyli Magda i Przemek w podrozy

Wąwóz Skaczącego Tygrysa

CHINA | Saturday, 5 September 2009 | Views [400]

No i niestety to co podejrzewałam od dłuższego czasu okazało się być faktem. Jestem kompletnie bez formy. Przemek nieźle daje radę, ale ja ledwie zipię, gdy tylko trzeba wejść pod jakąś górkę. Te pół roku raczej intensywnego obijania dało się we znaki. Ostatni sport jaki uprawialiśmy to było wnoszenie plecaków na czwarte czy piąte piętra hoteli w Wietnamie (tam mają dosyć wysokie hotele i prawie zawsze bez wind). Poza tym sportu zero. Przemek przed wyjazdem był regularnym gościem na siłowni. Ja w tym samym czasie zazwyczaj zajmowałam się grzaniem miejsca na kanapie w domu. No i teraz to wychodzi. Początek treku w Wąwozie Skaczącego Tygrysa nie był w sumie ciężki, ale co z tego. Mnie teraz nie trzeba dużo. Wystarczy kilka procent nachylenia terenu żebym miała po chwili małą zadyszkę. Przemek gnał przed siebie i co chwila zatrzymywał się, żeby na mnie czekać, a ja wlokłam się jakbym była w wieku co najmniej emerytalnym. Początkowo widokowo było dosyć przeciętny, ale im bardziej oddalaliśmy się o cywilizacji tym było lepiej. Tylko, że prawie cały czas pod górkę. I tak miało być podobno przez cały pierwszy dzień. Już na samym początku dołączył do nas lokals z koniem licząc na to, że w końcu padnę na pysk i wynajmę zwierza. Ja jednak twardo się trzymałam i szłam przed siebie. Po godzinie marszu wpadłam w rytm i już nie szło się tak ciężko. Widoki zaczęły się robić bardzo przyjemne, wokół cisza i spokój, ludzi tyle co nic. W oddali co jakiś czas zza chmur wyłaniały się pokryte resztkami śniegu szczyty dwóch pięciotysięczników. Do guesthousu, w którym planowaliśmy spędzić noc, dotarliśmy po 4 i pół godzinach. To dokładnie tyle ile podają przewodniki i mapy, więc w zasadzie można przyjąć, że ta moja forma nie jest aż taka najgorsza, skoro zmieściłam się w standardzie. No albo standardy są pod emerytów… Albo pod chińskich turystów… Przespaliśmy się i z samego rana ruszyliśmy dalej. Tym razem trasa była płaska, albo dosyć stromo schodziła w dół. I już człowiek nie wie czy woli się wspinać czy złazić. Bo na dobrą sprawę to schodzenie jest o wiele bardziej niewygodne niż wchodzenie, a już na pewno o wiele bardziej niebezpieczne. Ale przynajmniej zadyszki nie ma. Pięciotysięczniki pojawiały się coraz rzadziej, bo i chmur było więcej niż dzień wcześniej. Na szczęście mieliśmy za kilka dni zobaczyć tak wysokie góry jeszcze kilka razy. Do końca trasy doszliśmy w jakieś cztery godziny. No i pojawił się problem powrotu do miasteczka. W miejscu, gdzie oddaliśmy na przechowanie bagaże powiedziano nam, żeby łapać na stopa przejeżdżające samochody. Rada może i dobra, pod warunkiem, że jakieś pojazdy rzeczywiście przejeżdżają. A tu nic. Kompletne zero. Pierwszy samochód pojawił się po jakiś 20 minutach, ale przyjechał nie z tego kierunku, o który nam chodziło. Więc szliśmy sobie krok za krokiem, aż w końcu na horyzoncie pojawił się autobus. W drodze powrotnej do miasteczka minęliśmy przynajmniej ze 30 autokarów pełnych chińczyków – ich sposób na oglądanie wąwozu to autokar z klimą, podziwianie widoków przez okno, 20 minut przerwy na sesje zdjęciową. Made in China.

About magda


Follow Me

Where I've been

Photo Galleries

My trip journals


See all my tags 


 

 

Travel Answers about China

Do you have a travel question? Ask other World Nomads.