Nie wiem kiedy ostatni raz widzieliśmy takie zagęszczenie turystów.
Pewnie nie było ich aż tak strasznie dużo w sensie liczebnym, ale że
stare miasto w Lijiang jest nie za duże, a jego uliczki bardzo wąskie,
to miało się wrażenie jakby się szło od praskiego rynku w stronę mostu
Karola. Ci co byli w Pradze wiedzą o co chodzi. Samo miasteczko
zachwyca. Wszystko wygląda jakby żywcem wyjęte z planu jakiegoś filmu.
Snuliśmy się tymi wąskimi uliczkami przez kilka dni pełni zachwytu.
Znaleźliśmy fajny chiński hotelik zaraz przy ryneczku. Klimatyczny
pokój, utargowana niezła cena, do tego ta centralna lokalizacja –
wydawało się, że trafiliśmy w dziesiątkę. Szczęście trwało gdzieś do
godziny 19.00. Wtedy to, jak na zawołanie, we wszystkich okolicznych
knajpach włączono na cały regulator sprzęt grający, na mini-sceny
wskoczyli pseudo artyści o bardzo wątpliwych umiejętnościach wokalnych,
a chińscy turyści ruszyli w tan. I tak do północy. Co wieczór.
Słówko o turystach w Chinach. Ma się wrażenie, że 99.9% z nich to
Chińczycy. Blade twarze spotyka się w tłumie bardzo rzadko. Bardzo nas
zaskoczyła ta liczba lokalnych turystów. To w sumie dobrze, że
Chińczycy tak ogromnie podróżują po swoim kraju. Niestety prawie zawsze
podróżują w grupach. Niestety, bo przez to trzeba się co chwilę
przedzierać przez ich skupiska. Od razu widać kto jest w jakiej grupie,
bo zazwyczaj grupa taka ma przypisane jakieś śmieszne czapki z
daszkiem, albo plakietki, które wszyscy jej członkowie karnie noszą. A
z przodu przewodnik z chorągiewką, i prawie zawsze z megafonem. Cyrk na
kółkach. Grupa zatrzymuje się dosłownie na każdym kroku na kolejną
sesję zdjęciową. Trwa to wszystko wieki. Każdy robi sobie zdjęcie z
każdym, na tle dosłownie wszystkiego. Oczywiście gest „ok” albo
„victory” obowiązkowy przy zdjęciu.