Z Yuanyang do pojechaliśmy do Kunming, gdzie staliśmy się świadkami
chińskiego cudu. Otóż udało nam się to, o czym przewodniki piszą, że
jest niemożliwe. A mianowicie kupiliśmy bilety na pociąg, na twardą
kuszetkę, na odjazd za raptem 4 godziny. Później okazało się, że to
było wydarzenie jednorazowe.
Stare Dali to prawie dokładnie takie Chiny o jakich marzyliśmy.
Jedyne co trochę psuło klimat były tłumy chińskich turystów. Niskie,
stare chińskie domki z charakterystycznymi dachami. Przed budynkami
chińskie czerwone latarnie (bez skojarzeń proszę!). Kryte kamieniami
wąskie drogi, a wzdłuż nich sklepiki wszelkiej maści. Pięknie.
Postanowiliśmy olać hostele dla backpackerów i ulokowaliśmy się w
małym hoteliku prowadzonym przez chińską rodzinę. Hotelik – bardzo ok.
Znajomość angielskiego przez obsługę – bardzo nie ok. W zasadzie zero.
Nasz chiński ogranicza się do ni hao (witam, dzień dobry), xie xie (dziękuję) i wo bu cy tao
(nie rozumiem). Zainwestowaliśmy więc w rozmówki, bo wyglądało nam to,
że bez nich w tym kraju będzie ciężko. Pokazujemy właścicielowi hotelu
w słowniczku dołączonym do rozmówek słowo „ręcznik” (żeby nam dali do
pokoju), a on zaczyna coś nam tłumaczyć, po mandaryńsku oczywiście.
Można wo bu cy tao w kółko powtarzać, a chińczycy i tak cały czas po swojemu.
Tak samo jest jak się o coś człowiek pyta na ulicy. Na przykład
idziemy szukać pralni. Pokazujemy w słowniczku słowo pralnia, a pytana
osoba zaczyna nawijać. Przy użyciu rąk sugerujemy, żeby nam kierunek
wskazać, a nie o nim tylko mówić, ale jakoś nie trafia.
Tak więc mamy mocne postanowienie, że przed następną wizytą w
Chinach (a na pewno będzie następna, bo tyle tu do zobaczenia),
weźmiemy kilka lekcji mandaryńskiego. Tak, żeby się nauczyć prostych
pytań, liczebników itp. Szkoda, że wcześniej o tym nie pomyśleliśmy.