Hsipaw
MYANMAR | Monday, 20 April 2009 | Views [630]
Z Pyin U Lwin do Hsipaw postanowiliśmy pojechać pociągiem. Wyłącznie
dla sportu, bo autobusem dojechalibyśmy w 4godziny, a pociągowi
przejechanie tej samej trasy zabrało godzin aż 7. Pociąg – wbrew wielu
relacjom z podróży po Birmie jakie wcześniej czytaliśmy – podjechał na
peron spóźniony jedynie o 15 minut. Cała reszta podróży była dokładnie
taka jak w opisach innych ludzi – pociąg jechał przeraźliwie wolno, był
maksymalnie zapchany, ludzie siedzieli na ziemi, w przedsionkach, przy
ubikacji, wszędzie walały się różne pakunki, ludzie rzucali śmieci na
ziemię i za okno (absolutna norma w Birmie, coś z czym nie za bardzo
potrafiliśmy się pogodzić), no i oczywiście wszyscy się na nas dosyć
intensywnie gapili, co po pewnym czasie było trochę męczące. Do celu
dotarliśmy cali, choć dosyć zmęczeni. Na peronie szybko wyłapał nas z
tłumu facet z Mr Charle’s Gueshouse – jedynego we wsi miejsca, w którym
można się przespać w jako takich warunach. W guesthousie okazało się,
że poza nami jest jeszcze tylko jeden gość. Wiadomość tą
wykorzystaliśmy oczywiście przy negocjowaniu ceny za pokój (wiadomo, że
im mniej gości tym właściciel bardziej zdesperowany żeby wynająć pokój).
Hsipaw to niewielka górska wioska jakieś 180km na wschód od Mandalay.
Górskie położenie oznacza oczywiście, że wieczory, noce i poranki są
przyjemnie chłodnawe, a dni zupełnie znośne. Czyli super. Do Hsipaw
przyjechaliśmy głównie, żeby pojechać na treking motocyklowy do
położonego 80km na północ Namsan, co polecili nam chłopaki z
NeverendingTrip (spotkaliśmy się z nimi na Ko Tao, a później w
Bangkoku). Jednak po dotarciu do Hsipaw treking postanowiliśmy sobie
jednak odpuścić. Marzec to okres wypalania ziemi pod uprawy, plus pora
sucha, a ta mieszanka oznacza straszne ilości pyłu i kurzu w powietrzu,
co bardzo ogranicza widoczność. Więc zamiast pięknych widoków była
tylko wiecznie wisząca w powietrzu pomarańczowa chmura. Szkoda nam było
strasznie tego trekingu, ale serio nie było sensu się na niego pchać.
Dlatego Hsipaw postanowiliśmy wykorzystać do celów wypoczynkowych. Poza
leniwym wysiadywaniem na werandzie i wielogodzinnych dyskusjach z
jedynym poza nami gościem w guesthousie pierwszego dnia działo się
niewiele. Drugiego dnia zjawiła się para z Niemiec, która narzekała, że
w Hsipaw jest dla nich za zimno (coś musiało być znimi zdecydowanie nie
tak ;) ), i wielogodzinne dyskusje i wymiany doświadczeń z podróży
odbywały się już w większym kręgu. W pewnym momencie stwierdziliśmy, że
nie można tyle czasu spędzać nic nie robiąc, więc wynajęliśmy rowery i
ruszyliśmy na rekonesans okolicy.
Uzbrojeni w mapę z gueshousu ruszyliśmy w drogę. Szybko okazało się, że
mapa jest średnio przydatna, bo rysowana od ręki jest kompletnie
niewyskalowana, a przez to dosyć myląca. Na początek postanowiliśmy
pojechać nad lokalny wodosopad. Początek był interesujący, bo po
zjechaniu z głównej drogi trasa wiodła przez stary buddyjski cmentarz.
Jednak po przejechaniu przez niego, wzdłuż drogi pojawiła się wielka
sterta śmieci, która z każdym przejechanym metrem robiła się coraz
większa. Pomyśleliśmy, że to jakieś mini-wysypisko śmieci, ale kiedy
500m dalej śmieci było jeszcze więcej, zrozumieliśmy, że to całkiem
spore wysypisko. Postanowiliśmy odpuścić sobie wodospad. Widoczność z
powodu pyłu w powietrzu nie była najlepsza, ale wystarczająco dobra,
żeby zobaczyć, że góra śmieci ciągnie się wzdłuż drogi aż po horyzont.
Wróciliśmy się więc kawałek i wjechaliśmy w jakąś boczną drogę. Bardzo
szybko droga zmieniła się w wąziutką ścieżkę, na której ledwo mieścił
się rower. Byliśmy otoczeni polami i ciszą. W końcu dotarliśmy do małej
wioski, gdzie wywołaliśmy niemałą sensację wśród dzieciaków. Wszystkie
machały do nas jak szalone i nie wiedzieć czemu wołały „bye bye”
zamiast „hello”. Tak zresztą było w całym Hsipaw (może mają tam
niedouczonego nauczyciela angielskiego? ). Dorośli witali nas szerokim
uśmiechem, który robił się jeszcze szerszy, gdy wołaliśmy do nich
„minagalaba” (witaj po birmańsku). I tak jeździliśmy po polach i łąkach
przeprowadzając rowery kilkanaście razy przez strumyki i niewielkie
rzeczki, aż znów znaleźliśmy się w naszym guesthousie.
A wieczorem okazało się, że jest nas już 17 osób. W ciągu jednego
popołudnia nastąpił przyrost osobowy o prawie 350%! Na werandzie
zrobiło się ciasno, ale za to bardzo wesoło. My jednak postanowiliśmy
następnego dnia opuścić Hsipaw. Cel był bardzo ekscytujący – Bagan.