Dostanie się w Hsipaw do Bagan wymaga przesiadki w Mandalay. Tam z
Hsipaw dojechać można pociągiem lub autobusem. Ten pierwszy potrzebuje
na przejechanie trasy 13 godzin, drugi – 7. Wybór wydaje się prosty,
ale w rzeczywistości nic nie jest proste. Otóż wszystkie autobusy na
tej trasie to tzw. local bus, które poza pasażerami przewożą także
towary. Wróć! Powinnam chyba napisać, że poza towarami przewożą
pasażerów. Bo towary różnej maści zdecydowanie przeważają. Kilka
ostatnich rzędów siedzeń jest wymontowana i autobus jest tam zapakowany
aż po sam sufit różnymi pudłami i worami z Bóg wie czym. Pod
siedzeniami ogromne worki z ryżem, więc siedzieć można tylko z kolanami
przy brodzie. W przejściu beczki po piwie, więc każde wyjście z
autobusu na postoju to mini ścieżka zdrowia. Na dachu dziesiątki pudeł
ułożonych w piramidę, która jakimś cudem nie rozpada się. Jestem pewna,
że gdyby zorganizować mistrzostwa świata w pakowaniu samochodów i
autobusów birmańczycy pobiliby konkurencje na łeb i szyję.
Do Mandalay dojechaliśmy z bardzo oboloałymi tyłkami, więc
kontynuowanie podróży do Bagan tego samego dnia odpadało. Przespaliśmy
się i rano ruszyliśmy w dalszą drogę. Cóż to była za podróż. Do dziś
wierzyć nam się nie chce, że droga łącząca drugie największe miasto w
kraju z największą atrakcją turystyczną kraju wygląda jak wygląda.
Przez mniej więcej połowe dystansu trudno nazwać to w ogóle drogą, bo
nie ma na niej żadnej nawierzchni. Odcinki które nawierzchnię posiadają
są szerokości jednego pojadu i do tego koszmarnie dziurawe. Droga dwa
razy przecina rzeczki, ale mostów w tych miejscach nie ma. Pora była
sucha, więc autobus przejechał przez wodę, ale nie wyobrażam sobie tej
przeprawy w porze deszczowej.
Na jednym z postojów autobus się zepsuł, choć naszym zdaniem popsuł
go kierowca do spółki z mechanikiem, którego każdy autobus ma tu na
stanie. Już mieliśmy ruszać dalej, silnik pięknie chodził, ale kierowca
nie był do końca zadowolony. Wysłał więc mechanika, żeby ten pogrzebał
w silniku. Mechanik tak nagrzebał, że autobus zupełnie nie chciał
zapalić. Zaczęły się więc próby naprawy. Po pewnym czasie mechanik
porzucił silnik i zainteresował się akumulatorem. Nie wiem co z nim
robił, ale co jakiś czas się iskrzyło. Potem wrócił do silnika i w
końcu dokręcił właściwą śrubkę. Odetchnęliśmy z ulgą.
Na miejsce dotarliśmy po południu. Od razu dało się zauważyć, że
inaczej tutaj niż w reszcze kraju. Tutaj życie kreci się wokół i dzięki
turystom. Mnóstwo restauracji serwujących dania najróżniejszych kuchni,
mnóstwo guesthousów, wypożyczalni rowerów, sklepików.
Następnego dnia rano wynajęliśmy rowery i ruszyliśmy na podbój
Baganu. Popełniliśmy jednak błąd taktyczny czekając na rozpoczęcie
zwiedzania do 10.30. Wcześniej nie chciało nam się wychodzić, i okazało
się, że to była bardzo zła decyzja. Gdzieś po 30 minutach pedałowania
byliśmy już zlani potem i mieliśmy dosyć. Wytrzymaliśmy jakoś do 13.00
pedałując po okolicach Starego Baganu. Mimo że otaczające nas świątynie
były piękne, jakoś nie mogliśmy się na nich skupić, bo gorąc był nie do
zniesienia. Dlatego drugiego dnia – mądrzejsi o wczorajsze
doświadczenie – na śniadanie zameldowaliśmy się punktualnie o 7.00, i
już przed 7.30 pedałowaliśmy w stronę świątyń. Tym razem tak szybko jak
można było zjechaliśmy z drogi asfaltowej i ruszyliśmy w głąb
świątynnej dżungli. Z perspektywy roweru zupełnie nie trafia do
człowieka jak tych świątyń jest dużo, więc wdrapaliśmy się na jedną z
pagód, żeby przyjżeć się okolicy z góry. Cóż tu wiele mówić – widok
zapierał dech w piersi. Wszędzie wokół nas, aż po horyzont setki
świątyń. Jedne malutkie, inne trochę większe, jeszcze inne przeogromne.
Ten wieczny pył w powietrzu, który tak nasz wszędzie indziej w Birmie
denerwował tu tworzył najbardziej niesamowity klimat. Na chwilę obecną
w Baganie jest około 2200 świątyń i pagód, ale w czasach świetności
było ich ponad 4000! Niestety trzęsienie wieku sporą ich część
zniszczyło.
Przez trzy dni pedałowaliśmy tak od świątyni do świątyni nie mogąc
nacieszyć nimi oczu. Przy tych większych zdesperowani sprzedawcy
pamiątek, których liczba wielokrotnie przekraczała liczbę turystów,
próbowali nam wcisnąć najróżniejsze rzeczy. Ich desperacja była
ogromna, ale niestety nie można od każdego czegoś kupić bo poszlibyśmy
z torbami.
Rozmawialiśmy dosyć długo z chłopakiem sprzedającym obrazki malowane na
podkładzie z piasku, i usłyszeliśmy od niego dużo smutnej prawdy o
życiu mieszkańców Baganu. Z powodu zamieszek w 2007 roku i cyklonu,
który nawiedził Birmę w 2008 roku, liczba turystów zmalała
dramatycznie. A jak w Baganie nie ma turystów to jego mieszkańcy nie
mają pieniędzy. A pieniądze oznaczają jedzenie. Chłopak mówił nam, że
czasami przez cały tydzień nie może sprzedać ani jedngo obrazka. Jego
licencja na handel, za którą płaci co roku $30, daje mu prawo sprzedaży
swojego towaru tylko przy jednej świątyni. Oprócz niego takie same
obrazki sprzedają przy tej świątyni jeszcze dwie inne osoby. A że nie
jest to jakaś wielka i bardzo znana świątynia, to turystów odwiedza ją
codziennie raptem kilkudziesięciu. Alternatywnej pracy w Bagan w
zasadzie nie ma. Ten sam problem mają właściciele dziesiątek
restauracji – normą są dni, gdy nie zjawia się ani jeden gość.
Najbardziej wzruszyły nas kilkutelnie dziewczynki, które z racji
trwających właśnie wakacji szkolnych pracowały sprzedając pocztówki.
Komplet 10 pocztówek kosztuje zaledwie $1, a mimo to sprzedaż tylko
jednego kompletu dziennie oznacza sukces. Małe okazały się
poliglotkami, podobnie jak dziewczynki z Inwa, ale te w Bagan mówiły
nawet trochę po polsku. Świetnie liczyły do dziesięciu, umiały się
przedstawić, zapytać o imię, a Przemkowi nawet powiedziały z całkiem
niezłym akcentem, że jest przystojny ;) Nam zleciły nauczenie ich tego
jak się mówi „1500” i „czarno-białe” (miały w swojej ofercie takie
pocztówki).
Ostatniego dnia wymyśliłam sobie, że pojadę zobaczyć wschód słońca.
W tym celu wstałam już o 5 rano. Przemka oczywiście wyciągnęłam ze
sobą, choć był średnio entuzjastycznie nastawiony do pedałowania w
całkowitych ciemnościach. A ciemności rzeczywiście były kompletne, bo w
momencie, gdy wsiadaliśmy na rowery wyłączony został w całej okolicy
prąd. Zrobiło się tak ciemno, że czubka własnego nosa widać nie było.
Uzbrojeni w latarki ruszyliśmy przed siebie mając nadzieję nie wpaść w
jakąś dziurę. Jechaliśmy tak przez jakieś 20 minut mijając po drodze
zmierzających dokądś (pewnie do pracy) ludzi, którzy szli w tych
egispkich ciemnościach bez żadnego światła.
Przy okazji oglądania wschodu słońca byliśmy też światkami tego, jak
ostatni w tym sezonie balon wznosi się, aby pokazać piękny Bagan
szczęśliwcom, którzy gotowi byli za to zapłacić po $275 za głowę. Też
byśmy tak chcieli…