Z Carlą i Maximo spotkaliśmy się z
samego rana. Dołączyła do nas jeszcze francuzka mieszkająca w
Luxemburgu. Objazd okolic Mandalay odbywać się miał lokalną taksówką,
czyli malutką niebieską Mazdą – modelu nie udało nam się ustalić –
przerobioną na pick-upa. Mazda prawdziwie zabytkowa, z pewnością
starsza niż my.
Na początek skierowaliśmy się do
Amarapura. W tamtejszym klasztorze, codziennie o 10.15 rano 1000
mnichów zjada razem śniadanie. Po drodze zatrzymaliśmy się w
warsztacie, w którym robione są tradycyjne birmańskie kukiełki.
Zakochaliśmy się w nich od pierwszego wejżenia. Zaczęło się więc ostre
targowanie. 30 minut później zarówno my jak i włosi byliśmy
posiadaczami pięknych kukieł.
Do klaszkoru dotarliśmy w momencie, gdy
mnisi ustawiali się w kolejce, żeby wejść do jadalni. Nigdy wcześniej
nie widzieliśmy tylu mnichów w jednym miejsu. Większość z nich to
młodzi chłopcy, każdy ze swoją miską, powolutku przesuwali się do
przodu czekając na swoją porcję ryżu. Niesamowite widowisko. Piętnaście
minut później byliśmy w klasztorze jedynymi bladymi twarzami. Inni
zniknęli tak szybko, jak się pojawili. Snuliśmy się trochę i
przypadkiem trafiliśmy na inną jadalnię, w której śniadanie jedli
„cywile”, tzn. nie-mnisi. Nie bardzo potrafiliśmy się dowiedzieć co to
za ludzie – być może rodziny mnichów, a może lokalni turyści. W każdym
razie, gdy nas obsługa kuchni zobaczyła, od razu posadziła nas przy
stole, przyniosła kilka potraw i z zainteresowaniem przyglądała się jak
jemy. Był ryż, ryba, gotowany groch i zupa. Próbowaliśmy już po
wszystkim zapłacić za gościnnę, ale nikt nie chciał przyjąć od nas
pieniędzy. Niesamowice mili ludzie.
Po wizycie w klasztorze ruszyliśmy do
Sagaing, na słynne wzgórze. Chłopaki i francuzka ruszyli do góry, a ja
z Carlą postanowiłyśmy zrelaksować się w cieniu.
Kolejnym punktem programu było Inwa.
Podjechaliśmy naszą rozklekotaną Mazdą do miejsca, z którego odpływa
łodka na drugą stronę rzeki, do Inwa właśnie, i od razu samochód
otoczyła grupa siedmiu czy ośmiu dziewczynek, w wieku od 6 do 10 lat.
Każda z pękiem koralików na sprzedaż. Skąd jesteście, zapytały
wszystkie naraz. Maximo mówi, że z Włoch i w tym momencie one wszystkie
zaczynają mówić do niego po włosku!!! I to z takim akcentem, jakby
mieszkały we Włoszech od małego. Nam wszystkim szczęki opadły. Maximo
zaczął coś do nich mówić, a one odpowiadają jakby nigdy nic – po
włosku! Normalna konwersacja, oczywiście bardzo nieskomplikowana, ale
jednak. Za moment te same dziewczynki zaczynają rozmawiać po francuzku
z naszą francuzką. Słyszymy, że z innymi ludźmi mówią po niemiecku.
Jesteśmy pod wielkim wrażeniem.
W Inwa wynajęliśmy bryczkę i objechaliśmy okoliczne atrakcje. Spokojnie i ładnie – fajna odmiana po strasznie męczącym Mandalay.
Później jeszcze raz odwiedziliśmy Amarapurę, tym razem, żeby zobaczyć
słynny most, zwany U Bein’s Bridge. To najdłuższy na świecie most z
drzewa tekowego – ma aż 1200 metrów i trzyma się całkiem dobrze, mimo
dosyć zaawansowanego wieku ponad 200 lat. Setki jeśli nie tysiące ludzi
przemierza most każdego dnia. Najfajniej most wygląda z wody, więc
wynajęliśmy łódkę, przy okazji licząc na fajny zachód słońca. Widok był
rewelacyjny, ale zachód słońca był strasznie nijaki – w zasadzie w
ogóle go nie było.
Nasz przegrzany i ciasny pokój w hostelu w Mandalay powitaliśmy po
długim dniu z wielką radością. Byliśmy koszmarnie zmęczeni i szczelnie
pokryci grubą warstwą kurzu.