Po trzech dniach relaksu w
sielskiej-wiejskiej scenerii jeziora Inle ruszyliśmy do Mandalay. Jeśli
droga z Yangon nad jezioro była drogą przez mękę, to na opis drogi z
jeziora do Mandalay trudno znaleźć słowa. Podróż nie była jakoś bardzo
długa (9 godzin), jednak dała nam w kość jak żadna inna dotąd podróż.
Jakimś cudem jadąc z Yangon nad jezioro przespaliśmy odcinek między
Thazi a Shwenyaung, ale w drodze do Mandalay nie udało nam się na nim
zmrużyć oka. Droga wąska, bardzo kręta i prawie ciągle w dół. Asfaltu
tylko na szerokość jednego pojazdu, więc każde mijanie się z jadącymi z
naprzeciwka autobusami, ciężarówkami i samochodami wymagało zjechania
na pobocze. Pobocze kamieniste. Asfalt koszmarnie dziurawy, a miejscami
prawie całkowicie zdarty. Droga z pewnością nie widziała remontu od
bardzo wielu lat. I tak przez jakieś 5 godzin. Rzucało nami wszystkimi
niemiłosiernie. Wielu osobom nie wytrzymały żołądki i co chwila słychać
było (i czuć) kolejne wymiotowanie. Na dojazd do Mandalay czekaliśmy
jak na zbawienie.
Na miejsce dotarliśmy o koszmarnej
porze, bo o 4 rano. Z jadącą w tym samym autokarze parą włochów
postanowiliśmy poszukać transportu z dworca do centrum miasta.
Oczywiście ceny kosmiczne. Maximo, męska połowa włoskiego duetu, okazał
się jednak mistrzem targowania. Zabrało mu to co prawda jakieś 30
minut, ale z wywoławczej ceny 6000 kyatów za dwie osoby zszedł na 4500
za sześć osób (w międzyczasie dołączyła do nas para niemców).
Mandalay. Jest kilka takich miast w
Azji, które z racji swojej nazwy zawsze wydawały mi się magiczne. To
między innymi Shangri-la w Chinach, Kathmandu w Nepalu i właśnie
Mandalay. Okazało się jednak, że magiczna nazwa kompletnie niczego nie
gwarantuje. Mandalay jest bure, zawalone kupą śmieci, bardzo zakurzone,
ze sporą dawką haosu. Na mojej liście miast, w których mogłabym trochę
pomieszkać raczej by się nie znalazło. Prąd jest tu towarem wyjątkowo
deficytowym, który znika bez żadnego ostrzeżenia, aby pojawić się
ponownie czasem po kilku minutach, a czasem po kilku godzinach. Na
szczęście w każdym mieście mieszkają ludzie i w przypadku Mandalay
ratują oni miastu twarz. Birmańczycy są absolutnie fantastyczni. Ich
entuzjazm w stosunku do gości zagranicznych jest niezwykły, przy czym
jest to entuzjazm całkowiecie bezinteresowny. Każdy uśmiecha się do
nas, macha i woła „hello”. Gdy odpowiadamy po birmańsku mingalaba
uśmiech na ich twarzach robi się jeszcze większy. Ci, którzy znają
angielski podchodzą i zadają tysiące pytań i naprawdę są zainteresowani
odpowiedziami. Ludzie są zdecydowanie najciekawszą stroną podróżowania
po Birmie.
Na objazd głównych atrakcji Mandalay
wybraliśmy się rikszą rowerową. Nasz przeraźliwie chudy kierowca
dzielnie pedałował na swoim starym, rozklekotanym rowerze wywołując w
nas straszne poczucie winy. Każdy przejazd przez skrzyżowanie powodował
przyspieszone bicie serca, bo większość skrzyżowań w Mandalay
pozbawiona jest sygnalizacji świetlnej, a jedyną panującą na nich
zasadą jest „kto pierwszy ten lepszy”. W jednej ze świąyń mówiący
całkiem dobrze po angielsku mnich próbował przekonać nas do zakupu
złotego listka, który przykleja się do posągu buddy. Na posągu takich
listków były już dziesiątki, jak może i setki tysięcy. Kolejka ludzi
ustawionych po zakup listków spora. Zadziwiające jest to, że w kraju, w
którym panuje taka bieda ludzie wolą pieniądze przeznaczać na złote
listki, a nie na jedzenie czy ubranie dla swoich dzieci. Choć z drugiej
strony być może właśnie ta straszna bieda sprawia, że ich wiara jest
tak silna, że jest ona dla nich ostatnią nadzieją na lepsze życie.
Po drodze trzy razy spotkaliśmy włoską
parę z autokaru, Maximo i Carlę, i umówiliśmy się z nimi na kolejny
dzień na zwiedzanie atrakcji wokół Mandalay.