Będąc na wyspie Panglao mieliśmy straszny dylemat, gdzie jechać dalej. W okolicy było kilka miejsc, które potencjalnie nas interesowały, i w końcu padło na miasteczko Dumaguate. Dumaguate samo w sobie nie ma właściwie nic do zaoferowania, ale celem była malutka wysepka Apo, położona o przysłowiowy rzut beretem od Dumaguate. A wokół Apo rafa jest ponoć przepiękna. Tylko co z tego, skoro przez dwa bite dni lało tak, że nie bardzo było jak wyjść z hotelu żeby coś zjeść, o nurkowaniu i snorklowaniu nie wspominając. Więć przesiedzieliśmy dwa dni w hoteliku, podczas gdy drogami płynęły rzeki, a miejscami wody było do pół łydki. Przechodzenie przez ulicę było prawdziwym wyzwaniem, a żaden parasol czy kurtka przeciwdeszczowa nie miały szans. Po dwóch dniach czekania na lepszą pogodę stwierdziliśmy, że nie ma sensu marnować czasu i trzeba jechać dalej. A kolejnym celem było to na co czekaliśmy od bardzo dawna – mała mieścina Donsol i pływanie tam z największymi rybami w oceanie, czyli z rekinami wielorybimi. Żeby tam dotrzeć spędziliśmy 26 godzin w podróży. Najpierw z Dumaguate trzeba się było dostać do Cebu (4 godziny na promie). Potem było 6 godzin czekania w Cebu. Kolejny etap to 14 godzin na promie z Cebu na wyspę Masbate. Zanim wielki, stary prom wyruszył w swoją nocną trasę przez głośniki kapitan odmówił modlitwę w intencji szczęśliwej podróży. Nie bardzo wiedzieliśmy jak to interpretować (filipińskie promy znane są z raczej kiepskiego stanu technicznego), ale później okazało się, że modlitwa jest na Filipinach normą przed długimi podróżami. Początkowo myśleliśmy, żeby zatrzymać się w Masbate na kilka dni w jakimś hoteliku na plaży, ale miasteczko zrobiło na nas bardzo średnie wrażenie, a i pogoda była kiepska, więc w ciągu pół godziny od zejścia na ląd byliśmy znów na promie, tym razem tym płynącym do miasteczka Pilar na południowym skraju wyspy Luzon. Po kolejnych dwóch godzinach na morzu w Pilar złapaliśmy jeepny, który jechał do Donsol.
Po ulokowaniu się w jednym z ‘resortów’ ruszyliśmy do pobliskiego centrum informacji, które organizuje pływanie z rekinami. Zarejestrowaliśmy się i zarezerwowaliśmy łódkę na następny ranek. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że mamy 99% szans na zobaczenie rekina.
Rekiny wielorybie to największa ryba świata, osiągająca do 12 metrów długości. Zupełnie jakby nie była rekinem żywi się planktonem, małymi rybami i krewetkami i jest całkowicie nieszkodliwa dla człowieka (czytaj – nie ma szans na atak z jej strony). Co roku między styczniem a majem kilkadziesiąt okazów pojawia się w okolicach Donsol, a przyciągają je tu bogate w pożywienie wody.
Tak więc o 8 rano ruszyliśmy w morze. Oprócz nas na łódce była jeszcze piątka równie podekscytowanych podróżników oraz przewodnik-wypatrywacz rekinów. Zaczęło się poczukiwanie wielkich ryb. Minęło 45 minut i nic. Atmosfera na łódce zrobiła się troszkę nerwowa, no bo wszyscy tłukliśmy się tutaj godzinami, żeby zobaczyć rekiny, i byłoby wielkim rozczarowaniem ich nie spotkać. I nagle nasz przewodnik krzyczy „Zakładać maski, zakładać płetwy, do wody!!”. W 30 sekund wszyscy jesteśmy gotowi i skaczemy do wody. Jakieś 2-3 metry pod nami przepływa rekin wielorybi. Ma jakieś 5 metrów długości. Gonimy go, ale mimo, że jego ruchy wyglądają na wolne, ryba płynie bardzo szybko i po chwili tracimy ją z oczu.
Z uśmiechem od ucha do ucha wracamy na łódkę. Przewodnik mówi, że ten okaz był akurat mały i że może uda się zobaczyć większy. Jakoś trudno nam uwierzyć, że ryba może być większa niż to co przed chwilą widzieliśmy. Kilka minut później zauważamy jakieś 10-12 innych łódek krążących kawałek dalej. A w wodzie ludzi. A skoro w wodzie są ludzie to znaczy, że pod wodą jest rekin. Szybko wskoczyliśmy do wody i ruszyliśmy w miejsce zbiegowiska. Włożyłam głowę pod wodę i popatrzyłam przed siebie, ale nic nie widziałam. Gdzie się kurcze wszyscy gapią? Przecież tu nic nie ma. W tym momencie spojrzałam w dół, pod siebie. I zobaczyłam go. Nie więcej niż 2 metry pode mną, prawie na dotknięcie płetw, przepływał akurat przeogromny rekin. Trudno opisać co w tym momencie poczułam. Mniej więcej 9-metrowy olbrzym na wyciągnięcie ręki. Przemek był bardziej przytomny ode mnie i wcześniej zauważył olbrzyma, i udało mu się zrobić mu zdjęcie kiedy ten akurat nabierał w paszczę wodę.
Próbowaliśmy gonić rekina i robić przy okazji zdjęcia, ale nie było
łatwo. Razem z nami to samo próbowało robić jakieś 50 innych osób.
Trzeba było uważać, żeby nie dostać w twarz czyjąś płetwą. A przed
wypłynięciem mówiono nam, że wokół jednego rekina może pływać maksimum
sześć osób….
Olbrzym szybko się nami znudził i powoli zniknął nam z oczu
zanużająć się głębiej i głębiej. Wszystko trwało może 1,5 minuty. Po
powrocie na łódkę nikt nie mógł usiedzieć spokojnie, wszyscy wymieniali
się wrażeniami i czekali na kolejne okazje na wskoczenie do wody.
Mieliśmy je jeszcze dwie. Za pierwszym razem ten sam olbrzym znów
znalazł się tuż pod powierzchnią wody, a później inny, ciut mnieszy
okaz zafundował nam maraton. Płynął przez kilka minut dosyć płytko więc
świetnie było go widać. Ja niestety po pewnym czasie musiałam się
poddać (forma nie ta), ale Przemek gonił rekina dosyć długo.
Spotkanie z olbrzymami było jednym z najbardziej niesamowitych
momentów jakie było nam dotąd doświadczyć. Mimo, że bezpośredniego
obcowania z rekinami nie było w sumie więcej niż może 5 minut, to
wrażenia pozostaną w nas pewnie na zawsze. Dla takich właśnie momentów
warto podróżować.