Po spędzeniu na Palawan dwóch tygodni ruszyliśmy dalej. Lokalnymi
tanimi liniami Cebu Pacific polecieliśmy do Cebu, skąd chcieliśmy
złapać prom na wyspę Bohol. Wylądowaliśmy w Cebu 10 minut wcześniej niż
przewidywał to rozkład i od razu ruszyliśmy taksówką do portu. Nie
obyło się bez ostrej kłótni z kierowcą. Zanim wsiedliśmy zapytaliśmy
czy pojedzie z licznikiem (zazwyczaj kierowcy wolą go nie włączać).
Kierowca powiedział, że ok, więc zapakowaliśmy plecaki do bagażnika.
Gdy tylko ruszyliśmy z miejsca kierowca powiedział, że licznik włączy,
ale i tak minimalna stawka bez względu na to jak daleko jedziemy to 300
pesos. No i zaczęła się awantura – że nie ma szans, że czemu wcześniej
nie powiedział, że zapłacimy tylko tyle ile wskaże licznik, że próbuje
nas oszukać, bo nie jesteśmy stąd. A kierowca w kółko swoje, że 300
minimum Więc my na to, że ma się zatrzymać, a my sobie inną taryfę
znajdziemy. Po kilku minutach przepychanek słownych w końcu stanęło na
naszym. Po dotarciu do portu licznik wskazywał 130 pesos…
Była godzina 13.50. Liczyliśmy się z tym, że na prom trzeba będzie
czekać kilka godzin. A tu pani w kasie nam mówi, że jest prom, który
odpływa o 13.50. W 30 sekund mieliśmy bilet, a minutę później nadany
był nasz bagaż, a my byliśmy na pokładzie. Tak więc ułożyło się super :)
Największe miasto na Bohol – Tagbilaran – przywitało nas deszczem.
Szybko złapaliśmy tricykl i ruszyliśmy na sąsiednią wyspę – Panglao,
którą od brzegów Bohol odziela dosłownie 50 metrów.
Postanowiliśmy się ulokować przy plaży Alona, no i okazało się, że jak
praktycznie wszędzie dotąd na Filipinach, znalezienie wolnego pokoju
nie jest łatwe. Wszędzie, gdzie ceny były na naszą kieszeń było pełno,
a jak był wolny pokój to z łóżkiem na jedną osobę. Więc trzeba było
wziąć pokój trochę droższy niż zwykle, no ale nie było wyjścia.
Następnego dnia rano niebo było nadal zaszyte chmurami, ale
przynajmniej nie padało. Wypożyczyliśmy więc sobie motor, żeby pojechać
do oddalonych o jakieś 40km słynnych Czekoladowych Wzgórz. To miejsce
to niezwykle ciekawe zjawisko. Otóż na obszarze 50 km2 stoi 1268 górek
w kształcie idealnych stożków, z których każdy mierzy od 40 do 120
metrów wysokości. No więc wsiedliśmy na motor i dosłownie w tym samym
momencie kiedy Przemek odpalił zaczął padać deszcz. Deszcz był dosyć
drobny więc włożyliśmy kurtki przeciwdeszczowe i w droge. Niestety
drobny deszcz szybko zmienił się w deszcz intensywny. Padać przestało
po około 20km. Zrobiliśmy sobie więc przerwę na oglądanie starego
hiszpańskiego kościoła w jednym z miasteczek na trasie. Kościół piękny,
ale wyglądał jakby nie widział remontu od czasu, kiedy go zbudowano,
czyli od XVIII wieku. Przy kościele bawiła się akurat grupa dzieciaków,
która gdy tylko nas zobaczyła zaczęła pozować do zdjęć, a potem przez 5
minut łaziła za nami w kółko powtarzając „Give me money, give me
money”. I to wszystko z uśmiechem na twarzy. Coś mi się wydaje, że
maluchy (większość wyglądała na 3-4 lata) nie miała pojęcia co mówi, a
po prostu powtarzała co nauczyła je mama na wypadek spotkania białasów.
Potem jeszcze zapozowała nam cała grupa dziewczynek, które akurat miały przerwę między lekcjami. One o pieniądze nie prosiły :)
Wsiedliśmy na motorek i ruszyliśmy dalej. Przed nami było jakieś 20km.
Zanim przejechaliśmy kilkaset metrów z nieba zaczęły lacieć strugi
deszczu, a z każdym kilometrem było coraz gorzej. Kurtki
przeciwdeszczowe straciły swoje właściwości jakieś 10km przez
Czekoladowymi Wzgórzami. Byliśmy przemoczeni prawie do suchej nitki. A
gdy tylko dotarliśmy na miejsce jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki deszcz się skończył. Czekoladowe W zgórza były przykryte nisko
wiszącymi chmurami.
Droga powrotna była już na szczęście sucha, a ciepły wiatr troche
nas przesuszył. Mieliśmy jeszcze jakieś 3 godziny zanim miało zrobić
się ciemno, więc wymyśliliśmy, że pojedziemy jeszcze w jedno miejsce –
sanktuarium tarsierów, małych stowrzenek w wielkimi oczami, które
mieszkają na drzewach, jedzą owady, ważą raptem 130g, a głowę potrafią
przekęcić o 180 stopni.
Przestudiowaliśmy mapę i znaleźliśmy skrót. Boczna droga była nieco
węższa niż ta główna, ale nadal zupełnie w porządku. Przynajmniej przez
pewnien czas. Na 11km przed sanktuarium nagle skończyła się betonowa
nawierzchnia, a zaczęło błoto. Postanowiliśmy spróbować swoich sił na
tej drodze. Pamiętajcie, że przez poprzednie 3-4 godziny i całą
poprzednią noc padał intensywny deszcz, więc zanim przejechaliśmy
kilometr byliśmy do kolan pokryci błotem, o motorze nie wspominając.
Próbowaliśmy dowiedzieć się o mijanych ludzi za ile zaczyna się znów
twarda nawierzchnia, ale pech chciał, że akurat tam nikt nie mówił po
angielsku. Więc trzeba było zawrócić :(
Następnego dnia obudziliśmy się jakby w innym miejscu – błękitne
niebo, słońce i upał jak nigdy. Więc znów wypożyczyliśmy motocykl.
Szybko okazało się, że dwie pary pośladków na jednym motorze przez dwa
dni z rzędu to średni pomysł. „Siedzenia” strasznie nas bolały
strasznie, ale trzymaliśmy się dzielnie. Celem tego dnia było
sanktuarium tarsierów, do którego dzień wcześniej nie udało nam się
dotrzeć. Wcześniej jednak zabraliśmy się za objazd wysepki Panglao.
Ruszyliśmy przed siebie nie bardzo wiedząć gdzie jedziemy, no i w
pewnym momencie skończyła się droga, a zaczęłą ścieżka, która z każdym
metrem robiła się coraz węższa i obrośnięta krzakami, ale jechaliśmy
dalej. I w końcu dotarliśmy w plaży. Niezwykle niebieska woda, biały
piasek, i poza nami i trzema rybakami zero ludzi. Raj. Prawie. Nie
wiedzieć czemu lokalesi traktują wybrzeże jak wysypisko śmieci. Szkoda.