Po spędzeniu pięciu nocy w El Nido doszliśmy do wniosku, że już czas ruszyć dalej. Celem była stolica prowincji Palawan – miasto Puerto Princessa.Wstaliśmy dosyć wcześnie, bo o 6 rano, żeby złapać odjeżdżającego o 7.00 minibus. Nietypowo na filipińskie standardy wyjechaliśmy punktualnie. Utwardzana droga skończyła się jakieś 3km za El Nido, a betonowa nawierzchnia pojawiała się tylko od czasu do czasu i nigdy nie była dłuższa niż kilkaset metrów. Zaczęła się ostra jazda. Kierowca jechał jak lunatyk, pędząc po wyboistej drodze jakby to była niemiecka autostrada. Jechał raz prawą, raz lewą stroną drogi, wyprzedzał pod górkę i na zakrętach, a gdy tylko na horyzoncie pojawiali się jacyś ludzie to zaczynał przez okno na migi pytać ich czy potrzebują transportu. W minibusie było tylko jedno miejsce, ale kierowcy udało się upchać do niego dwie osoby, co nie odbyło się bez głośnej kłótni pomiędzy nim, a trzema filipinkami, które musiały cisnąć się na dwóch siedzeniach, żeby tę dodatkową osobę jakoś zmieścić. Ku zdziwieniu wszystkich pasażerów kierowca – mimo ponad kompletu na pokładzie – nadal każdej osobie na drodze na migi proponował transport. Całe szczęście nikt chętny się nie znalazł, bo filipinki musiałyby chyba wieźć kogoś na kolanach.
Po drodze mijaliśmy niezliczone, odzielone od siebie dżunglą wioski, w których główną zabawą dzieci było toczenie patykiem dętek z motoru, albo jazda na niewyobrażąlnie wielkich rogatych krowach. Widoki były piękne, ale stres powodowany przez kierowcę-lunatyka nie zabardzo pozwalał się nimi cieszych. Od miejscowości Roxas, mniej więc 2/3 drogi od El Nido, droga była już ciągle betonowa, więc kierowca dodał gazu i gnał jeszcze szybciej. Jakimś cudem do Puerto Princessa dotarliśmy w jednym kawałku po 5 i pół godzinach wariackiej jazdy. Z minibusa przesiedliśmy się na tricykl, na który jakoś zmieściliśmy się i my i nasze plecaki, i ruszyliśmy do oddalonego od dworca o jakieś 7km centrum.
Pierwsze miejsce, w które przyjechaliśmy z nadzieją na nocleg okazało się pełne, więc kierowca tricykla zaproponował inne, na ulicy obok. Zapewne dostawał tam prowizję za przywożenie turystów, ale z czegoś przecież żyć ci ludzie muszą ;) Okazało się, że mamy do czynienia z prawdziwym jak dla backpackera luksusem – pokój z klimą, ręcznikami, oczywiście własną łazienką, i jako bonus – kablówką. I to wszystki za 100 pesos mniej niż w Manili płaci się za „dwójkę” o wymiarach 3×3m, z brudną łazienką na korytarzu… Ponieważ jak nazrazie bardzo ładnie trzymaliśmy się założonego budżetu, postanowiliśmy wziąć ten pokój. Troszkę luksusu od czasu do czasu należy się każdemu :)
Następnego dnia wybraliśmy się na zakupy spożywcze - mieliśmy ochotę zrobić sobie kapankę. W tym celu skierowaliśmy się do jedynego w mieście supermarketu, który znajduje się w tym samym budynku, co dom towartowy. No i okazało się, że robienie zakupów w dużych sklepach na Filipinach to przygoda sama w sobie. Pierwsza kontrola jest przy wejściu. Każda osoba wchodząca do budynku ma sprawdzaną torbę. Kolejne sprawdzanie torby jest przy wejściu do supermarketu. Przy kasie jedna osoba nabija na kasę wszystkie towary, a druga – stojąca zaraz obok – sprawdza potem czy to co jest na paragonie zgadza się z zawartością reklamówki. Gdy idzie się na wyższe piętro do domu towarowego – króry wygląda dokładnie tak jak polskie doby towarowe na początku lat 90-tych – trzeba oddać do przechowania zakupy zrobione w supermarkecie. Każdy, nawet najmniejszy zakup, pakowany jest do worka, który to worek jest zgrzewany tak, żeby już nic do niego nie można było włożyć. Potem przy wyjściu z budynku, kolejny strażnik sprawdza paragon. Permanentna inwigilacja, ale wygląda na to, że problem złodziei sklepowych musi być na Filipinach dosyć poważny.
Wieczorem wybraliśmy się do absolutnie rewelacyjnej restauracji, z jedzeniem tak dobrym, że trzeba je sprobować, żeby wiedzieć o co chodzi. Dobrze, że zrobiliśmy sobie tam rano rezerwacje, bo okazałó się, że restauracja jest tego wieczoru pełniutka. Knajpka nazywa się KoLai i specjalizuje się w owocach morza. Za 530 pesos (czyli jakieś US$12) dostaliśmy na przystawkę zupę z muszli i imbiru, potem był przepyszny grillowany tuńczyk, ryba smażona w sosie ananasowym (rewelacja), sałatka z lokalnych warzyw, krewetki i oczywiście ryż. Na deser sałatka owocowa. Do tego piwko dla Przemka i koktail z mango dla mnie. Palce lizać.