El Nido to bardzo ciekawe miasteczko.
Np. prąd dostępny jest tylko pomiędzy 18.20 a 6 rano oraz od 12.30 do
16.00. W międzyczasie w restauracjach i sklepach uczęszczanych przez
turystów pracują generatory, tak więc zimne piwko i internet dostępne
są non stop. Są też i tacy, którzy nawet wtedy gdy prąd jest,
dostarczają sobie światła tylko przy pomocy świeczek, być może w ramach
oszczędności. Lokalesi mówią, że rząd buduje nową elektrownie i że od
marca prąd ma być non stop. Chyba będzie wielkie święto we wsi.
Inną ciekawą rzeczą, której nie za
bardzo rozumiemy jest to, że dosłownie w każdym domostwie jest
conjamniej jeden kogut, przy czym nie widać żadnych kur. Przez te
koguty musieliśmy w końcu marzenia o długim spaniu schować głęboko do
kieszeni i odłożyć na później. Koguty zaczynają arię koło 4 rano, a jak
zaczną to nie przestają przynajmniej do 7.
Ale nie o tym chciałam pisać. Chciałam
pisać o tym dlaczego do El Nido ciągnie coraz więcej ludzi. Sprawcą
zainteresownia północną częścią wyspy Palawan jest Archipelag Bacuit,
czyli dziesiątki wysepek rozsianych po Zatoce Bacuit. Lokalne agencje
turystyczne specjalizują się w wycieczkach po archipelagu, dlatego po
dniu nicnierobienia stwierdziliśmy, że czas się ruszyć i zobaczyć to co
w okolicy ponoć najlepsze. Wycieczka miała zacząć się o 9.00, więc na
8.00 poszliśmy na śniadanie. Okazało się, że wszystkie jadłodajnie we
wsi przeżywają w tym czasie oblężenie, więc na podanie śniadania
czekaliśmy 45 minut. Jakimś cudem pochłonęliśmy je w 7 minut i
ruszyliśmy prawie biegiem na miejsce zbiórki. W zasadzie to można było
się nie śpieszyć, bo wypłynęliśmy oczywiście z opóźnieniem, ale jeszcze
po prostu nie przyzwyczailiśmy się do philippino time.
W małej sześcioosobowej bance ruszyliśmy
na podbój okolic. Mieliśmy najdzieję zobaczyć na co liczyliśmy na
Filipinach – krystalicznie czystej wody w najbardziej intensywnych
odcieniach błękitu. I zobaczyliśmy.
W planie były dwa najbardziej
interesujące miejsca archipelagu, czyli Mała i Duża Laguna. Żeby
wpłynąć do Małej Laguny trzeba przesiąść się z łodzi na płetwy, bo
prowadzi do niej otwór w skale o szerokości może 1 metra. Zaraz po
przepłynięciu przez dziurę w skale znaleźliśmy się w jakby basenie
otoczonym przez wysokie skały, z wodą o temperaturze kąpieli w wannie.
Duża laguna też jest niezwykła. Tu można wpłynąć łodką, ale tylko w
czasie przypływu, a i wtedy przy wejściu do laguny woda sięga do kolan.
Nasz „kapitan” wyskoczył więc z banki i przepchał ją do laguny, bo na
wpłynięcie z włączonym silnikiem nie było szans. Ciekawe jest to, że
dosłownie kawałek po wpłynięciu do laguny głębokość wody gwałtownie
zmienia się do 20 metrów. Tuż pod powierzchnią wody na skałach
otaczających lagunę kwietnie życie podwodnej fauny i flory.
Odwiedziliśmy jeszcze dwie wyspy z
całkiem fajnym skorkelingiem, i koło 17.00 wróciliśmy do El Nido. Ledwo
co zdąrzyliśmy na 18.00 do naszej ulubionej knajpki Squidos (po 18.00
nie ma już szans na wolny stolik). Lubimy Squidosa nie tylko za dobre
jedzenie, ale także za darmowy bezprzewodowy internet. (Odkąd jesteśmy
na Filipinach nie wydaliśmy ani grosza na kafejki internetowe, bo
wszędzie do tej pory był bezpłatny wifi – albo w knajpkach, albo w
hostelach).
Następnego dnia wymyśliliśmy, że wynajmieny sobie kajak i popłyniemy na
pobliską wysepkę, żeby poleżeć sobie na plaży. Ale okazało się, że
wszystkie kajaki we wsi są wypożyczone. Musimy się chyba nauczyć
rezerwować pewne rzeczy wcześniej. Tak więc dzień spędziliśmy na
leniwym przesiadywaniu na werandzie naszego „domku” z przerwami na
posiłki. Życie jak w Madrycie :)