Na dzień dzisiejszy są w zasadzie tylko dwie opcje transportu pomiędzy Coron a El Nido – regularnie kursującą na tej trasie banką, albo statkiem towarowym, który ma to do siebie, że nie trzyma się żadnego rozkładu i czasem trzeba czekać i trzy dni na jego odpłynięcie. O bance naczytałam się przynajmniej 20 bardzo złych opinii i tylko jedną nienegatywną (co nie znaczy, że pozytywną). No ale opcja statku towarowego nijak nam nie pasowała, więc wybraliśmy opcję banki. Powiedziano nam, że na tej trasie kursują dwie łodzie – 12- i 50-osobowe – i że nam trafi się ta większa. Zdawaliśmy sobie sprawe, że nie będzie to Queen Elizabeth II czy Queen Victoria II, ale miliśmy nadzieję na coś odrobinkę wygodniejszego. Nie mamy pojęcia jak miałaby wyglądać ta 8-godzinna przeprawa, gdyby na bankę rzeczywiście wsiadło 50 osób. Pewnie albo by zatonęłą, albo pasażerownie dostaliby szału z powodu niewygody. Było nas na pokładzie raptem 16 osób, a i tak niewygoda dawała się mocno we znaki. Nam na szczęście udało się dorwać miejsca leżące więc większość podróży przeleżeliśmy na niesłychanie wątkich ławkach, Może dzięki temu podróż zleciała w miarę szybko. Mniej więcej w połowie drogi minęliśmy się z łódką 12-osobową, która płynęła w przeciwnym kierunku. Wtedy dopiero zrozumieliśmy jakie mamy szczęście płynąć większą z banek. Pasażerowie maleństwa mieli do siedzenie tylko dwie drewniane ławki, a nad nimi troszkę daszku. I tak przez co najmniej 8 godzin. Nasze ławki były przynajmniej miękkie, a kabina w miarę zabudowana, co nie znaczy, że nie zmokliśmy, gdy pod koniec podróży rozpadał się deszcz. Do El Nido dotarliśmy dokładnie 8 godzin po opuszczeniu Coron. Uważamy się za szczęściarzy, bo czytałam wiele relacji, gdzie podróż trwała i 12 godzin. Szkoda tylko, że łodka nie jest w lepszym stanie (przydałoby się np. łatanie dachu), bo każdy pasażer w końcu płaci za tą średnio luksusową podróż po 2200 pesos, co jest kwotą sporą (dla ilustracji - za 600-800 można mieć nocleg w pokoju dwuosobowym z łazienką).
Pierwszą misją po dotarciu do El Nido było znaleznienie noclegu. Zajrzeliśmy do dosłownie każdego miejsca oferującego tu noclegi i wszędzie – poza jednym – wszystko było pozajmowane. Jedyny wolny pokój kosztował 1600p, a to było sporo powyżej naszego budżetu. Zaczęliśmy już snuć scenariusze spania gdzieś w jakiejś knajpie, gdy przypadkiem zauważyliśmy szyld do miejsca o szumnie brzmiącej nazwie Plaza Inn, który wcześniej przeoczyliśmy. Początkowo myśleliśmy, że to szyld po jakimś nieistniejącym już hostelu, bo jedyne co widzieliśmy za szyldem to wielka kałuża na niewielkim placu.Postanowiliśmy jednak spróbować. Przedarliśmy się przez kałużę, i okazało się, że jakiś „rezort” tu jednak jest. I co najważniejsze – z wolnymi pokojami. Pokoje minimalistyczne, a bardzo nędzna łazienka 50m od pokoju. Całość sprawiała dosyć podłe wrażenie, ale że nie mieliśmy alternatywy to wzięliśmy pokój. Pierwszą rzeczą jaką zrobiliśmy po zrzuceniu plecaków była jeszcze jedna rundka po wszystkich noclegowniach we wsi w celu poszukiwania pokoju na kolejne noce. Znów bez powodzenia. 80% miejsc całkowiecie zarezerwowana do końca stycznia, w innych kazano nam przyjść rano, bo dopiero wtedy mieli wiedzieć czy coś się zwolni. Więc następny dzień zaczęliśmy znów od rundki po noclegowniach, w których była jakaś szansa na nocleg. W pierwszej z nich owszem pokój był, ale za 2000 pesos. Ruszyliśmy więc dalej. W końcu w piątym miejscu jakie odwiedziliśmy usłyszeliśmy, że na najbliższą noc nic nie ma, ale na kolejną już tak. Cena była troszkę wyższa niż mieliśmy nadzieję wydać, ale udało nam się utargować 50 pesos (niby mało, ale zawsze to coś). Zabukowaliśmy pokój na trzy noce, zapłaciliśmy depozyt i szczęśliwi wróciliśmy do naszej „nory”.
Reszte dnia chcieliśmy spędzić na nicnierobieniu, i w tym celu udaliśmy się na plażę. Że żar lał się z nieba złapaliśmy trickykla (motocykl z budką na pasażera), ale z powodu kłopotów z komunikacją kierowca zawiózł nas na inną plaże niż chcieliśmy, trochę bardziej oddaloną od miasteczka. Trochę na niej poleniuchowaliśmy i potem wzdłuż wybrzeża, po drodze mijając trzy inne plaże, ruszyliśmy w kierunku El Nido. Po drodze Przemek podjął udaną próbę rozbicia orzecha kokosu, ale niestety sok był zepsuty :( Później całkiem przypadkiem staliśmy się świadkami walki kogutów oraz przekonaliśmy się na własne oczy, że w jeepney (przerobiony na autobus amerykański gazik) można upchać conajmiej 4 razy więcej osób niż wynikałoby to z liczby miejsc w nim zamontowanym.