Z Manili na wyspę Busuanga lecieliśmy lokalnymi tanimi liniami
lotniczymi Cebu Pacific. Na lotnisko pojechaliśmy taksówką. Kierowca
chciał od nas wyciągnąć 250p, ale wystarczyło powiedzieć, że w hostelu
nas poinformowali, że nie powinno być drożej niż 150p i koleś się
zgodził. Na lotnisku środki ostrożności jakich nigdzie indziej nie
widzieliśmy – każdy samochód jest sprawdzany i przeszukiwany
(pobieżnie, ale jednak), a bagaże skanują zanim się wejdzie do
terminalu. Nadanie bagażu poszło gładko, ale szybko miny nam zrzedły,
kiedy okazało się, że trzeba usiścić „terminal fee” w wysokości 200p za
osobę. W jednym okienku pani kasowała pieniądze i przyklejała do karty
pokładowej kuponik, po to, żeby w następnym okienku, dosłownie 3 metry
dalej inna pani oderwała od tego kuponiku niewielką część i wbiła
pieczątkę na kartę pokładową. Moja teoria jest taka, że chodzi o to,
żeby jak najwięcej ludzi miało pracę, więc tworzone są takie
bezsensowne procedury. Teoria chyba coś w sobie ma, bo potem już na
bramce pojawiło się z 5 osób z obsługi, mimo że to był malutki samolot
z 60 pasażerami. Do samolotu zaczęli nas wpuszczać 15 minut po planowej
godzinie odlotu, a wcześniej oczywiście ani razu nikt nie pofatygował
się, żeby pasażerów poinformować, że będzie opóźnienie. Kiedy już w
końcu nadszedł czas wejścia do samolotu okazało się, że stoi on gdzieś
daleko i trzeba do niego nas wszystkich podwieźć, więc podjechał
8-osobowy minibus. Przypominam, że pasażerów było 60-ciu… Odlecieliśmy
z 45-minutowym opóźnieniem.
Na lotnisku w Busuanga wsiedliśmy z
minibusa, który miał nas zawieźć do Coron, głównego miasteczka na
wyspie. Od razu poczuliśmy, że jesteśmy na prowincji, bo droga
asfaltowa skończyła się dosłownie 200m po wyjeździe z lotniska. Potem
co jakiś czas pojawiał się odcinek asfaltu, który zniknał po 100m,
kilkaset metrów była droga żwirowa, i znów 100 czy 200m asfaltu. I tak
przez jakieś 20km. Próbowaliśmy zrozumieć logikę budowania drogi tak
odcinkami, ale nic nam nie przyszło do głowy.
Ulokowaliśmy się w Seadive Resort, o
którym dużo dobrego czytałam w różnych relacjach z podróży. Jest
naprawdę miło – nad samą wodą, z widokiem na piękne zachody słońca, z
restauracją serwującą pyszne jedzonko. Są też oczywiście pewne
niedogodności. Np. w pokoju za ścianą nocuje chyba niedźwiedź i tak
głośno chrapie, że ma się wrażenie, że śpi z nami w tym samym łóżku.
Ale cudowny wakacyjny klimat nam tę niedogodność rekompensuje.
To co nas zaskoczyło to to, ja szybko na
Filipinach robi się ciemno. O godzinie 19-tej panują już egipskie
ciemności, za to już przed 6 rano jest jasno. I nawet, gdyby chciało
się dłużej pospać to się nie da, bo ściany są jak z papieru, a obsługa
resortu – zupełnie jakby nie pamiętając o tym, że wokół pełno ludzi,
którzy płacą po 800p za pokój – od wczesnego ranka prowadzi ożywione
dyskusje.
Samo miasteczko Coron nie należy do zbyt
pięknych, ale nie ono jest tutaj atrakcją. Są nią przede wszystkim
wraki japońskich statków z czasów II wojny światowej. Wybraliśmy się
dziś na nurkowanie na trzy z nich – tzn. Przemek nurkował, a ja
wylegiwałam się na łódce, tudzież pływałam z maską i rurką. Dwa
pierwsze wraki leżą głęboko – 36m i 25m – więc nic z powierzchni wody
nie widziałam.Przemek mówi, że oba są ogromne, jeden z nich ma 180m
długości! Trzeci wrak leży bardzo płytko i przy odpływie częściowo
wystaje ponad wodę. Ileż na nim było korali wszelkiego koloru i
kształtu! Piękne!