Nie będę ukrywać, że nasz jednodniowy postój w KL był zmotywowany
głównie przez sprawy kulinarne. W zasadzie po wylądowaniu w KL mogliśmy
lecieć 3 godziny później do Manili, ale nie mogłam nie skorzystać z
okazji najedzenia się w stolicy Malezji. Ale od początku.
Z Gold Coast do Kuala Lumpur
polecieliśmy liniami Air Asia, które przy okazji otwarcia niedawno
połączeń z Australią sprawiły sobie nowiutkiego Airbusa 330. Zaraz po
wejściu na pokład samolotu okazało się, że Air Asia postawiła sobie za
cel upchać do niego maksymalną ilość osób, bo kazali Airbusowi
zamontować same fotele dla dzieci (tak przynajmniej one wyglądały). W
życiu nie widzieliśmy tam wąskich foteli. Odległość pomiędzy rzędami
też była ograniczona do minimum. Gdy usiedliśmy na swoje miejsca
okazało się, że fotele dla liliputów nie mają też normalnej opcji
odchylania oparcia do tyłu, tylko zamonotwano w nich jakiś chory
mechanizm, który działał w ten sposób, że aby zwiększyć nachylenie
oparcia trzeba przesunąć do przodu część fotela, która jest pod
tyłkiem. W ten sposób oparcie obniżało się, ale odległość do rzędu z
przodu zmniejszała się do tak małego dystansu, że tylko dzieci miały
szansę na wygodny lot z rozłożonym fotelem. Zaraz po starcie stewardesa
zakomunikowała, że bardzo przeprasza, ale nie ma na pokładzie słuchwek
więc nie będzie możliwe oglądanie filmów, i zaraz dodała, że kocy i
poduszek też na tym locie nie ma i że bardzo jej przykro. Nam też było
przykro, że przez 8 godzin trzeba się będzie męczyć, no ale cóż – tanie
linie to tanie linie. Trzeba brać co dają. Całe szczęście samolot był
mniej więcej w 1/3 pusty więc Przemek przeniósł się do innego rzędu co
dało nam troszkę więcej swobody i jakieś tam szanse na pokimanie.
Do KL przylecieliśmy o 4 rano. Jacy
byliśmy zmęczeni! A najgorsze było to, że pokój w hostelu był dostępny
dopiero od godziny 14. Przesiedzieliśmy więc na lotnisku do 7, bo nie
było po co się pchać do miasta wcześniej. Dotarliśmy tam koło 8.
Ponieważ następnego ranka mieliśmy już o 7.20 lecieć do Manili to
bardzo zależało nam na zakwaterowaniu gdzieś niedaleko stacji Sentral,
skąd odjeżdżają autokary na lotnisko (czekało nam łapanie autokaru o 4
lub 4.30 rano). Opcji zakwaterowania w tej okolicy nie jest za wiele,
więc mając wybów pomiędzy Hiltonem na YMCA z racji zasobności portfela
wybraliśmy ten drugi. Hostel ciut droższy od tych w Chinatown czy w
okolicach Jalan Bukit Bintag (RM80 zamiast RM60 za dwójkę z łazienką),
ale za to raptem 400 metrów od Sentrala więc idealnie.
Poszliśmy do hostelu z nadzeją
porzucenia tam bagaży, a potem mieliśmy się kręcić po mieście aż do 14,
ale miła pani w recepcji dała nam propozycję, którą ciężko było
odrzucić po spędzeniu nocy w najwęższych fotelach lotniczych świata –
za dodatkowe 50% stawki za pokój nie musimy czekać do 14-tej tylko
możemy mieć pokój od razu. Z budżetowego punktu widzenia nie było to
najmądrzejsze posunięcie, ale byliśmy bardzo zmęczeni, średnio pachnący
i niezbyt entuzjastycznie nastawieni do opcji 6-godzinnej włóczęgi po
KL. Więc z oferty skorzystaliśmy.
Pokój trafił nam się bardzo fajny i pewnie na takie luksusy długo sobie nie pozwolimy – klimatyzacja, tv, ręczniki.
Prysznic postawił nas na nogi więc zamiast do spania ruszyliśmy w miasto.
Szalone Kuala Lumpur. Miasto kosmicznie
wysokich chodników i nieziemsko głębokich kanałów deszczowych (kto był
w Malezji w porze desczowej wie dlaczego); miasto cierpiące na deficyt
przejść dla pieszych, gdzie przechodzenie przez ulice to walka o
przetrwanie, a pieszy znajduje się najniżej drabiny społecznej (na
szczycie są motocykliści); miasto, gdzie jak i w reszcie kraju, nie
obowiązują kolejki czy zasady ruchu drogowego, a tylko zasada „kto
pierwszy ten lepszy”. Już sama nie wiem, która to moja wizyta w tym KL.
Gdy przyjechałam tu po raz pierwszy w styczniu 2003 wszystko było takie
egzotyczne i inne, że nie wiedziałam, w którą stronę patrzeć najpierw.
Potem odwiedziłam KL w tym samym roku jeszcze 3 albo 4 razy (spędziłam
w stanie Penang 10 miesięcy na praktyce, a do KL przyjeżdżałam
odwiedzać innych Polaków-praktykantów), potem był stop-over w KL chyba
w 2005 roku, no i w końcu zeszłoroczne wakacje w Malezji, kiedy razem z
Przemkiem przewinęliśmy się przez miasto dwa razy. Tak więc ta wizyta
nie miała nic wspólnego z chęcią zobaczenia czegoś nowego, a z
jedzeniem, o czym wspomniałam na początku.
Gdyby ktoś zapytała mnie jaka jest jedna
rzecz, którą trzeba zrobić w Malezji to powiedziałabym, że trzeba się
porządnie najeść. A jest z czego wybierać. Ja osobiście najbardziej
lubię restauracje Nasi Kandar, czyli te prowadzone przez hinduskich
muzułmanów – świetna mieszanka kuchni malajskiej i indyjskiej.
Dzień zaczęliśmy od roti chanai, czyli
hinduskiego placka z curry. O jakie to dobre! Jak ktoś z was będzie w
Malezji to koniecznie musi tego spróbować. Roti można też zamówić w
wersji z serem lub z jajkiem, ale dla tych co wolą na słodko – z
bananem.
Na lancz była niesłychanie prosta, a
zarazem niesłychanie dobra potrawa pt. nasi ayam, czyli chicken rice,
czyli ryż z kurczakiem. Dwie porcje plus coś do picia kosztowało nas
zawrotną sumę RM15 za co w Sydney można kupić przy odrobinie szczęścia
kanapkę.
Potem był deser, czyli smażone banany. Rewelacja.
Na kolację oczywiście kurczak tandori z chlebkiem naan. Pękamy!
Niestety wszystko co dobre szybko się kończy, i przed nami 5 tygodni
filipińskiego jedzenia, o którym póki co słyszałam mało pozytywnych
opinii. Ale myślę, że damy radę :)