Do miasteczka Akaroa na półwyspie Banks dotarliśmy trochę
przypadkowo. Były dwie opcje noclegowe – na którymś z kempingów na
przedmieściach Christchurch, dokąd dojechaliśmy z Kaikoura, albo
właśnie w Akaroa, 75km od Christchurch. Jako kierownik wycieczki
zdecydowalam, że dodamy sobie kilimetrów i pojedziemy do Akaroa. W
przewodniku przeczytałam same superlatywy o tym miejscu i stwierdziłam,
że nawet jeśli to nie do końca prawda, to na pewno będzie milej niż w
Christchurch.
Oczywiście podejmując
decyzję nie miałam pojęcia, że ostatnie 20km trasy do Akaroa to droga z
serii „uczta dla oka/koszmar dla kierowcy”. Po trasie z Picton do
Havelock w drodze do Abel Tasman National Park, o której pisałam w
jednym z poprzednich postów, ta była drugą najbardziej kręta i stromą
jaka nam się dotąd trafiła w NZ. Prawie żadnych prostych odcinków, same
zkręty. Camper dał radę i po raz kolejny udowodnił, że stać go na
więcej niż początkowo nam się wydawało.
Przyjazd do Akaroa opłacał
się. Miasteczko położone jest przy przepięknej zatoce, otoczone górami,
do tego molo i przystań pełna jachtów. A w zatoce delfiny. Akaroa
założyli w 1840 roku przybysze z Francji i do dziś tradycje francuskie
są tam dosyć silne. Ulice mają francuskie nazwy, przed niektórymi
domami powiewają flagi kraju nad Sekwaną.
Przemek, który początkowo
narzekał, że musi żyłować campera przez góry i doliny prowadzące do
miasteczka, stwierdził potem, że na emeryturze zamieszkamy właśnie w
Akaroa. Nie mam nic przeciwko temu :)