Zatrzymaliśmy się na kempingu w Motueka, małym miasteczku położonym jakieś 17km na południe od parku narodowego. Naszym przyjętym już zwyczajem w recepcji zgłosiliśmy, że jest nas tylko dwoje. Metoda może nie do końca nie uczciwa, ale trzeba oszczędzać kiedy się da :) Na kempingach w Nowej Zelandii koszą jak za zboże – w zależności od miejsca od $17 do $20 za osobę. Naszym zdaniem to bardzo dużo, szczególnie, że poza tym trzeba osobno płacić za korzystanie z grilla i za robienie prania. Teoretycznie można by stawiać campera gdzieś na jakiejś polnej drodze i tam spać, ale to oznacza pewne niewygody. Po pierwsze camper trzeba co najmniej co kilka dni podpinać do prądu, żeby załadować baterię dzięki której działa m.in. lodówka. Bez podpięcia się pod prąd nie ma także napięcia w gniazdkach w samochodzie, czyli nic nie można naładować. Napełnienie zbiornika na wodę też jest praktycznie niemożliwe poza kempingiem. No i prysznic trzeba wziąć od czasu do czasu. Tak więc korzystamy z kempingów, ale wszędzie płacimy tylko za dwie osoby :)
Abel Tasman National Park
jest całkowicie niedostępny dla samochodów, i żeby wejść na Abel Tasman
Coastal Track, czyli najpopularniejszy w parku 51-kilometrowy szlak,
trzeba skorzystać z usług taksówki wodnej. Nie jest to rzecz tania (od
$30 do $40 w jedną stronę od osoby), ale alternatywy w zasadzie nie ma,
a przy okazji można zobaczyć park od strony wody. W drodze koło naszej
łodzi pojawił się delfin, co ponoć nie jest w tamtych okolicach częste.
Nie mieliśmy zamiaru
przejść całej 51-kilometrowej trasy (zajmuje to od 3 do 5 dni).
Wybraliśmy najładniejszy według przewodnika 14-kilometrowy odcinek z
Tonga Bay do Torrent Bay. Trasa treku biegnie mniej więcej wzdłuż linii
brzegowej po drodze mijając kilka zatoczek i plaż. Widoki były boskie.
Pokonaliśmy chyba rekord trasy, bo do Torrent Bay przyszliśmy 2 godziny
przed umówionym spotkaniem z taksówką wodną. Ten czas wykorzystaliśmy
na nicnierobienie na plaży. Najs :)