Większość przeprawy promowej z Wellington do Picton przekimaliśmy.
Nałykaliśmy się tabletek na chorobę morską i po fakcie przeczytaliśmy,
że mogą one powodować senność, co w naszym przypadku się sprawdziło.
Naszym pierwszym celem na wyspie południowej był Abel Tasman National
Park. Przed nami była, wydawać by się mogło, raczej krótka, bo raptem
140-kilometrowa trasa. Droga była przepiękna dla nas pasażerów, ale
biedny Przemek przeklinał pod nosem. Pierwsze 30km wiło się zboczem
góry, zakręt za zakrętem, bez praktycznie żadnych prostych odcinków.
Najdłuży miał może 50 metrów. Im wyżej wieżdżaliśmy pod górę tym widok
na fiordy Malrborough Sounds był piękniejszy i tym bardziej Przemek
miał dosyć.
Po jakimś czasie droga się troszkę poprawiła, było w miarę płasko i
prosto, ale nie na długo. Wcześniej wjeżdżaliśmy wieki pod górę, a
teraz przyszedł czas na zjeżdżanie w dół, które też trwało bez końca.
Niby fajnie, ale tą samą drogą będziemy wracać. Miejmy nadzieję, że
camper da radę do góry.
Niestety na tej pięknej i malowniczej trasie przytrafił nam się pech,
bo kamyk spod jadącego z naprzeciwka samochodu uderzył w naszą przednią
szybę i zostawił po sobie spory ślad, od którego promieniuje kilka
pęknięć przedłużających się z każdym kilometrem jazdy. Czyli nasze
wakacje są o NZ$250 droższe niż planowaliśmy (zgodnie z naszym
ubezpieczeniem pierwsze $250 musimy pokryć sami).