Jeśli do azjatyckiego etapu podróży
byliśmy w miarę przygotowani, to do południowo amerykańskiego wcale.
Przewodnik kupiliśmy na dzień przed wylotem, a pewne było tylko to, że
zaczynamy w Quito i kończymy w Santiago de Chile (taki mamy bilet). I
że chcemy pouczyć sięhiszpańskiego w Quito zanim ruszymy w trasę. Poza
tym jeden wielki znak zapytania.
Zaczęliśmy więc od tego, co było pewne. Znaleźliśmy chatę na kilka
tygodni i szkołę językową. Czyli jak narazie jest luz, spokój i brak
pośpiechu. I po raz pierwszy od dłuższego czasu rutyna. Jest też trochę
wysiłku przy tej nauce hiszpańskiego. Bo, że mózgi nasze są mało
używane odkąd ruszyliśmy w podróż, to trzeba się trochę
pogimnastikować, aby przez te 4 godziny dziennie skupić się na tak
dużym napływie informacji. Chwała nam za to, że przed wyjazdem
uczyliśmy się hiszpańskiego przez kilka miesięcy. Bez tego nasze mózgi
prawdopodobnie nie dały by rady z natłokiem tak wielu nowych informacji…
Po Quito narazie łazikujemy spokojnie, bez walenia dziesiątek zdjęć.
W zasadzie wogóle narazie nie nosimy aparatu. Ani nam się nie chce, ani
klimat jakoś nie sprzyja. Słyszy się te wszystkie historie o drobnych
złodziejaszkach i jakoś brakuje pewności, żeby wyjść ze sprzętem na
ulicę, mimo że w biały dzień niby nic nikomu nie grozi. Wiem,
zdecydowanie przesadzamy. Ale po sielskiej podróży po Azji ta Ameryka
Południowa, a w zasadzie zasłyszane o niej historie, sprawiają, że
bardzo powoli przyzwyczajamy się do panujących tu warunków. Ale pewnie
już niedługo. Obiecujemy fotki po weekendzie (wybierzemy się chyba w
sobotę na targ do Otavalo).