Z Chin chcieliśmy pojechać do Mongolii. Wydawało nam się, że
najprościej będzie bezpośrednim pociągiem. Najprościej na pewno. Ale za
to bardzo drogo. Gdy okazało się, że bilet kosztuje po $200 za osobę,
złapaliśmy się za głowy i zaczęliśmy szukać tańszego rozwiązania. No i
znaleźliśmy.
Z Pekinu nocnym autobusem sypialnym ruszyliśmy do przygranicznego
miasta Erlian. Leżanki w autobusie okazały się całkiem wygodne
(spodziewaliśmy się, że będą rozmiarowo “na chińczyka”, ale było ok),
ale podróż do wygodnych nie należała. Co z tego, że w trzech miejscach
w autobusie wisiały duże znaki “Zakaz palenia” jak i tak znalazło się
kilku amatorów fajek, w tym kierowca, którzy tego typu zakazy i komfort
innych pasażerów mieli w głębokim poważaniu. Tak więc przez pół nocy
część panów jarała jak smoki przy okazji prowadząc ożywione konwersacje
z kierowcą, podczas gdy reszta próbowała bezskutecznie spać.
Na dworzec autobusowy w Erlian dotarliśmy o 5 rano. Od razu nas i
sześcioro innych obcokrajowców dorwał koleś, który zaoferował dowóz na
granicę. To znaczy wydawało nam się, że oferuje dowóz na granicę.
Wsiedliśmy więc i ruszyliśmy w miasto. Koleś zawiózł nas, ale pod jakiś
hotel. W hotelu znalazła się gadająca po rosyjsku (sic!) kobieta, i
udało się jakoś wytłumaczyć, że hotel nas nie interesuje, i że chcemy
na granicę. Ona na to, że granica otwarta od 8.30 i że trzeba czekać.
Zawieziono nas więc do “restauracji”, w której poza kawą nic nie było.
No i zaczęło się czekanie.
W międzyczasie przyjechał facet, który miał nas przewieźć przez
granicę. Bo tej konkretnej granicy nie można przechodzić piechotą.
Było nas co prawda osiem osób (plus osiem plecaków), ale facet się
pyta, czy nam wystarczy jeden samochód. My na to, że jeśli samochód
jest duży i się zmieścimy to czemu nie. A on podjeżdża jeepem, takim na
pięciu pasażerów. My na to, że nie da rady się wepchnąć, żeby ściągnął
drugi samochód. On, że nie ma sprawy, ale to będzie więcej kosztować.
To się nam nie spodobało, bo umówiliśmy się na cenę za osobę, a nie za
samochód, ale facet jest nieugięty. W końcu od gadającej po ruski
kobiety dostajemy info, że może nam załatwić większy jeep, do którego
się wszyscy zmieścimy, za wcześniej ustaloną cenę. Bardzo chętnie,
niech pani załatwia. No więc czekamy. Czekamy pół godziny, godzinę,
prawie dwie. Zjawia się jeep. Miał być większy, a jest dokładnie taki
sam jak poprzedni samochód. Ale wygląda na to, że nie ma wyjścia,
trzeba jechać na granicę, więc zaczynamy się pakować. Najpierw plecaki
do tyłu, potem jakoś my. Do pięcioosobowego samochodu wciskamy w sumie
dziewięciu dorosłych ludzi (my plus kierowca). Sześciu z tyłu, trzech z
przodu. Ruszamy. Auto zapakowane po sufit, nie wciśnie się już szpilki,
ale nasz kierowca ma inne zdanie. Po drodze do granicy zatrzymuje się
dwa razy i zabiera do transportu pudła, które lądują pod maską, na
silniku.
Do granicy dojechaliśmy w ciągu kilkunastu minut. Spodziewaliśmy się
tłumów, a tu pustki. Po stronie chińskiej poszło szybko. Potem trzeba
było jeszcze raz wcisnąć się w samochód, podjechać na stronę mongolską
i załatwić formalności. Tam po raz trzeci zapakowaliśmy się w jeepa.
Szło nam to pakowanie coraz lepiej.
Na dworcu kolejowym w Zamyn-Uud kupiliśmy bilety na pociąg do Ulan
Bator, który odjechać miał dopiero przed 18.00. Przed nami było jakieś
9 godzin czekania…
Trasa pociągu wiodła przez pustynię Gobi, ale prawie wcale jej nie
widzieliśmy. Jeszcze przed odjazdem rozpętała się burza piaskowa, która
nie ustała, aż do zmierzchu. Do Ułan Bator dojechaliśmy 41 godzin po
wyjeździe z Pekinu.