Z
Vientiane do Pakse jest kawał drogi, więc zdecydowaliśmy się pojechać
tam wynalazkiem w postaci autobusu sypialnego. Jechałam kiedyś takim
czymś w Indiach, ale ten w Laosie był jak pierwsza klasa w porównaniu z
tym z Indii. Nam trafiła się leżanka z samego przodu, która okazała się
najdłuższa w całym autobusie – można było się całkowiecie wyprotować.
Wszyscy inni musieli spać z podwiniętymi nogami.
12-godzinna podróż minęła szybko i bezboleśnie. Szybko znaleźliśmy
guesthouse, wynajęliśmy motor i ruszyliśmy w drogę. Niebo było
bezchmurne, a upał był niesamowity. Wokół Pakse jest kilka ponoć
robiących duże wrażenie wodospadów, więc postanowiliśmy kilka z nich
zobaczyć. Najpierw ruszyliśmy do wodospadu Tad Fane, 38km od Pakse.
Zrobił niezłe wrażenie, bo jest podwójny i bardzo wysoki. Punkt
widokowy jest dosyć oddalony od wodospadu, i żeby dojść pod niego
trzeba się trochę pofatygować. A że przed naszym przyjazdem musiało w
tych okolicach chyba mocno padać, ścieżka była bardzo śliska, więc
daliśmy sobie spokój. Ruszyliśmy do innego wodospadu – Tad Nguing – w
którym planowaliśmy się wykąpać. 5 minut po opuszczeniu Tad Fane lunął
na nas deszcz. Znaleźliśmy schronienie pod daszkiem małego opuszczonego
domu. Byliśmy pewni, że chwile popada i przestanie (tak było z deszczem
do tej pory) i będzie można jechać dalej. Minęło jakieś 30 minut, a
deszcz nadal lał w najlepsze. Kolejne pół godziny i nadal ulewa. Mniej
więcej po 1.5 jakby się przejaśniło, więc ruszyliśmy w kierunku
stojącego jakieś 50m dalej motoru. Zanim zdążyliśmy założyć kaski z
nieba znów zaczęły z nieba lecieć strugi deszczu. W ten sposób
zaliczyliśmy kolejną godzinę czekania. W końcu ulewa zmieniła się w
mżawkę i można było ruszyć w drogę. Jednak niebo nadal było zasnute
czarnymi chmurami, a poza tym zrobiło się bardzo zimno. Nie było wyboru
– trzeba było wracać do Pakse. Dzień, który tak świetnie się
zapowiadał, skończył się szybko i mokro.
Następnego dnia uzbroiliśmy się w kurtki przreciwdeszczowe i
pokrowiec na plecak i ruszyliśmy do oddalonej o 45km od Pakse świątyni
Wat Phu, największej ponoć świątyni khmerskiej poza Kambodżą. Opinie
jakie czytaliśmy o tym miejscu były skrajne – od zachwytu po kompletne
rozczarowanie. Jedną z najważniejszych rzeczy jakich nauczyliśmy się w
tej podróży jest to, żeby nie do końca ufać przewodnikowi i innym
ludziom w kwesti wyboru odwiedzanych miejsc – ludzie mają różne gusta i
poleganie na nich już nie raz nas zawiodło. Postanowiliśmy więc
przekonać się na własne oczy co sądzić o Wat Phu.
Pierwsze 30km trasy wiodło dosyć ruchliwą drogą, a widoki były
przeciętne. Jednak, gdy tylko skręciliśmy w boczną drogę zrobiło się
bardzo, bardzo fajnie. Żeby dotrzeć do Wat Phu z Pakse, trzeba
przeprawić się przez Mekong. A że w miejscu, gdzie akurat byliśmy nie
ma mostu, to przeprawa odbywa się na dwóch małych łódkach połaczonych
razem drewnianą platformą. Wjeżdża się na nią motorem i w drogę.
Miejsce, w którym przekraczaliśmy Mekong było przepiękne.
Pomyśleliśmy, że nawet jeśli Wat Phu okaże się klapą, to dla samej
przeprawy przez rzekę warto było tu przyjechać. Przed nami było jeszcze
10km wąską drogą przez wioskę Champasak. Trasa była rewelacyjna –
niesamowicie zielone pola i łąki, na których pasły się krowy i woły,
niebo odbijające się w wodzie, ludzie przy swoich codziennych
obowiązkach. Prawdziwy laotański wiejski klimat.
A co do Wat Phu to być może kiedyś rzeczywiście była to największa
khmerska świątynia poza Kambodżą, ale na dzień dzisiejszy niewiele z
niej zostało. Główna część kompleksu, zbudowana na zboczu góry,
właściwie już nie istnieje – zostały tylko schody. Dwa mniejsze budynki
stojące u podnóża wzgórza są w bardzo kiepskim stanie. Czyli krótko
mówiąc – nic specjalnego. Ale wypadu nie żałujemy, bo widoki po drodze
były fantastyczne.