Jakoś tak wyszło, że w Chiang Mai zasiedzieliśmy się na tydzień. Miasto
jest naprawdę świetne, szczególnie wieczorami, kiedy w jego różnych
częściach ożywają kolorowe targowiska. Wybraliśmy guewsthouse w starym
miaście, otoczonym resztkami murów obronnych i czymś w rodzaju fosy.
Poznawanie miasta było o tyle trudne, że z nieba lał się żar jakiego
nigdy wcześniej nie doznaliśmy. Dlatego tez nie zrobilismy zadnego
trekkingu po okolicy. Po prostu lazenie po wilgotnej dzungli w
temperaturze prawie 40 stopni kojarzylo nam sie bardziej z kara niz z
przyjemnoscia.
Jednym z planów na pobyt w Chiang Mai był kurs gotowania. W naszym
guesthousie polecono nam The Best Cooking School. I rzeczywiście było
the best. Najpierw zabrano nas na targ, gdzie dowiedzieliśmy się kupy
ciekwych rzeczy, np. tego, że lepiej kupować jajka małe niż duże, bo
małe pochodzą od młodej kury i przez to są smaczeniejsze. W zasadzie
bardzo to logiczne, ale jakoś nigdy wcześniej nie przyszło nam to do
głowy. Naukę gotowania zaczęliśmy od zup. Przemek gotował tom yam, a ja
zupę kokosową. Najlepszą cześcią kursu było to, że wszystko co
ugotowaliśmy musieliśmy zjeść. Zupy wyszły znakomite. Potem uczyliśmy
się jak zrobić dobre curry. I znów wyszło nam super. Bo tajskie dania
są w zasadzie bardzo proste w przygotowaniu, grunt, to mieć odpowiednie
składniki. Dalej były makarony, spring rolls (co w Polsce funcjonuje
chyba jako sajgonki) i tzw. stir fry, czyli smażone w różnych odmianach
na woku warzywa z mięsem lub tofu z sosami. Zabawa była przednia,
poznaliśmy kupe ciekawych trików związanych z gotowaniem, i co
najważniejsze, jedzenie wychodziło nam świetne. Na koniec dostaliśmy
książeczkę z przepisami. Nie pozostaje nam teraz nic innego jak gotować.
Drugą rzeczą, na której nam bardzo zależało podczas wizyty w Chiang
Mai, był niedzielny targ. Według przewodnika zamykana jest wtedy jedna
z ulicy wzdłuż której rozstawiają swoje stoiska sprzedawcy. W
rzeczywistości ulic zamkniętych było chyba ze trzy. Przejście
wszystkich stoisk zajęło nam ponad trzy godziny. Targ jest niesamowicie
kolorowy, poza towarami w sprzedaży jest też pyszne jedzenie. Ciężko
się oprzeć, żeby czegoś nie kupić. Obkupiliśmy się dosyć mocno, bo gdy
następnego dnia poszliśmy na pocztę, żeby wysłać zakupy to okazało się,
że w połączeniu z pamiątkami, które przywieźliśmy z Birmy pudło ważyło
11kg…