Z nurtem Mekongu
LAOS | Friday, 12 June 2009 | Views [553]
W Tajlandii zasiedzieliśmy się 36 dni. Być może 36 wydaje się być dużą liczbą, ale czuliśmy niedosyt. Po Tajlandii można by podróżować i pół roku. Jednak trzeba było ruszać dalej. Zależy nam, żeby choć kawałek lata spędzić w Polsce zanim ruszymy do Ameryki Poludniowej, więc nie możemy się guzdrać bez końca jeśli ma się to udać.
Z Chiang Mai ruszyliśmy do Chiang Rai, miasteczka przy granicy z Laosem. Spędziliśmy tam raptem jedną noc, ale to wystarczyło, żebym stała się ofiarą pluskiew tudzież innego robactwa, które zamieszkuje materace. Jakimś cudem Przemek wyszedł z tego noclegu bez szwanku. Za to ja byłam pogryziona jak nigdy. Miałam dziesiątki czerwonych wielkich pogryzień na rękach, nogach, plecach, a nawet dwa na twarzy. Koszmar.
Naszym pierwszym celem w Laosie było miasteczko Luang Prabang. Dotarcie do niego miało nam zabrać dwa dni, bo wybraliśmy opcję podróży łodzią po Mekongu. O podróży tą łodzią naczytaliśmy się wcześniej dużo. I było dokładnie tak jak w relacjach innych. Ale o tym za moment.
Przekroczenie granicy okazało się być bułką z masłem. A skoro mowa o bułkach, to w Laosie poczuliśmy się przez chwilę jak w domu za sprawą bułek właśnie, a konkretnie bagietek. Kanapki, które kupiliśmy na drogę po stronie tajskiej okazały się być do niczego w porównaniu z tym co było do kupienia po stronie laotańskiej. Pyszne, świeże bagietki o jakich marzyliśmy od dawna. W Tajlandii pieczywo jest słodkie, a tutaj dokładnie takie jak w Polsce (a także jak w wietnamskiej piekarni, w której zaopatrywaliśmy się w pieczywo mieszkając w Sydney). I do tego ten serek topiony! Niebo w gębie!
Na łódź udało nam się wsiąść jako jednym z pierwszych, ale to co wyglądało na najlepsze miejsca było już zajęte. Szybko zrozumieliśmy, że zakup poduszek pod tyłek za 40 batów, do czego bardzo nas zachęcano, był inwestycją trafioną w dziesiątkę. Bo siedzieć mieliśmy na małych, wątkich, drewnianych ławeczkach. Teoretycznie po dwie osoby na ławkę.
Powoli łódź zaczęła się zapełniać. W pewnym momencie skończyły się miejsca siedzące, ale ludzi nadal na łódź pakowano. Było nas na niej już co najmniej 100 osób. Przynajmniej o 20 za dużo. A końca nie było widać. Na szczęście dla wszystkich podróżujących do obsługi łodzi dotarło, że fizycznie nie da się tych wszystkich ludzi upchać razem. Zdecydowano, że wypłynąć muszą dwie łodzie. Odetchnęliśmy z ulgą. Wyszło tak, że ja i Przemek mieliśmy po całej ławce dla każdego z nas, co wcale nie oznaczało, że było nam przez to jakoś dużo bardziej wygodnie. Zanim łódź wypłynęła (z ponad godzinnym opóźnieniem) nasze cztery litery byłu już dosyć mocno obolałe. A przed nami było sześć godzin podróży.
W końcu ruszyliśmy. Początkowo krajobraz był dosyć płaski i monotonny, ale im bardziej na południe tym bardzie było górzyście i malowniczo. Na łodzi zaczęło się rozkręcać życie towarzystkie. Gra na gitarze (po jakiego grzyba ludzie targają ze sobą na wakacje gitarę???), gra w karty, rozmowy, wymiana doświadczeń. Było głośno i wesoło. Poznaliśmy na łodzi bardzo ciekawą osobę – urodzony w Zimbabwe 60-kilku latek, który całe swoje dorosłe życie pracował po 3-4 miesiące w roku, a resztę spędzał podróżując. Był dosłownie wszędzie. Teraz mieszka na jachcie w Australii od czasu do czasu zmieniając region kraju. Mówił, że wizyta w Laosie to jego wakacje. Ciekawe czym jest w takim razie całe jego życie?
Po dokładnie sześciu godzinach podróży dobiliśmy do brzegu w miasteczku Pakbeng. Pierwsze co się nam nasunęło to to, że gdyby któregoś dnia Mekong nie daj Boże wysechł, albo gdyby turyści z jakiegoś powodu przestali do Laosu przyjeżdźać, to Pakbeng przestałoby istnieć. Wioska żyje dla i dzięki turystom. Nie ma tu nic poza guesthousami i restauracjami. Życie kręci się wokół rozkładu jazdy łodzi.
Następnego dnia rano przyszliśmy na łódź wcześniej i opłacało się, bo udało nam się załapać na dwa z kilkunastu miękkich foteli (takich jak w autokarach). Fotele były w podłym stanie, ale w porównaniu z drewnianymi ławkami zdawały się być jak pierwsza klasa w stosunku do turystycznej w samolocie.
Tego ranka, mimo wyraźnych sygnałów, że to zły pomysł, wciśnięto pasażerów dwóch łodzi z dnia poprzedniego na jedną. Było nas na pewno 150, może więcej. Wiele osób nie miało gdzie siedzieć, więc rozłożyło się na ziemi. Najgorsze było to, że nikt nie wiedział jak długo mamy w tym koszmarnym ścisku płynąć. Jedni słyszeli wersję mówiącą o czterech godzinach, inni o sześciu, jeszcze inni, że płynąć mamy osiem, a może i dziesięć godzin. Próbowaliśmy się dowiedzieć u źródła, czyli u sternika, ale jego znajomość języków obcych była zerowa. Płynęliśmy więc nie mając pojęcia jak długo trwać będzie niewygoda. Jak się później okazało trwała ona osiem godzin.
Mekong zrobił na nas wielkie wrażenie. Myśleliśmy, że będzie płasko i szaro-buro, a było górzyście, skaliście i bardzo zielono. Dobry poczatek wizyty w Laosie.