Existing Member?

Opowiesci z Afryki

Rozdzial 20 "Grass of Serengeti"

TANZANIA | Wednesday, 10 February 2010 | Views [1499]

Zmierzalismy w strone jeziora Ndutu, ktore jest na granicy Ngorongoro i Serengeti. Abraham pedzil po kamienistej drodze, czasem tylko zatrzymujac sie, zebysmy mogli zrobic zdjecia. Ziemia byla sucha, raz po raz jednak wjezdzalismy do ogromnej kaluzy – pozostalosci po poprzedniej ulewie. Mielismy nadzieje, ze nie bedzie padac, bo gdyby zaczelo, zrujnowaloby to nam podroz. Nie dlatego, ze zwyczajnie padalby deszcz ale dlatego, ze droga stalaby sie kompletnie nieprzejezdna. W dodatku jesli zabrnelibysmy zbyt daleko, trudno byloby nam nawet wrocic. Jechalismy i jechalismy przez droge wokol ktorej roslo mnostwo pieknych akacji. Co jakis czas stado zebr, antylop i pojedynczych gnu przebiegalo tuz przed samochodem. Wszyscy mielismy poczucie niekonczacej sie przestrzeni i wolnosci. Nasilalo sie to, a im dalej w glab sawanny, tym bardziej intensywnie dostrzegalismy w jakim okropnym zyjemy swiecie. Zawsze zamknieci w naszych mieszkaniach, zawsze slyszac samolot nad glowa, zawsze widzac slupy wysokiego napiecia na horyzoncie albo anteny telefoniczne. A tu... po prostu zyciem tchnie kazdy fragment przestrzeni. Kolorami, zapachami, roznorodnoscia dzwiekow nie mozemy sie nasycic...  Na brzegu jeziora lezala para lwow. Bardzo zmeczone po ciezkiej pracy, bo to wlasnie okres godowy. Zatrzymalismy sie i zrobilismy kilka zdjec. Krol Lew mial zmierzwiona grzywe ciemnego koloru i wygladal na calkiem sedziwego. Lwica zas rozlozyla sie na piasku w pelnej krasie. Miala jasna siersc polyskujaca w sloncu.  Po krotkiej sesji fotograficznej odjechalismy w strone Serengeti. Po okolo godzinie bylismy juz pod brama. Abraham poszedl kupic nam bilety co trwalo okolo pol godziny. W tym czasie Albert wspial sie na punkt widokowy, skad zrobil kilka swietnych zdjec kolorowych jaszczurek i drogi ktora przemierzalismy. Wreszcie wsiedlismy do samochodu i wjechalismy do slynnego Parku Serengeti. Jesli przed chwila mieslimy wrazenie niekonczacej sie przestrzeni, to sie mylilismy. Prawdziwa przestrzen dopiero zaczela sie przed nami otwierac. Jechalismy bardzo dluga piaszczysta droga. Dookola az po sam horyzont wszedzie byla trawa i trawa. W oddali pojawily sie sylwetki sloni, tak daleko, ze wydawaly sie zupelnie male. Abraham postawil sobie za cel znalezc na drzewie lamparta. Zjechal z drogi i buszujac w malych sciezynkach podjezdzal do rozsianych drzew akacji w poszukiwaniu zwisajacego ogona. Jezdzilismy tak okolo godziny, az zobaczylismy dwa inne samochody zaparkowane pod drzewem.  Istotnie, juz z daleka mozna bylo dostrzec zwisajacy ogon. Kot siedzial spokojnie na galezi. Centkowany od stop do glow nic sobie nie robil z naszego towarzystwa. Czasami leniwie spogladal na zachod slonca rozmyslajac o kolacji, ktora sobie wkrotce upoluje.  „Jeszcze chwilke” – myslal...” niech tylko sie sciemni”. Odjechalismy powoli od lamparta i kontynuowalismy nasza podroz w glab parku, ktory ciagnal sie przed nami na kilkaset kilometrow. Kiedy juz zaczelo sie sciemniac Abraham dostrzegl stado sloni po wschodniej stronie drogi. Chociaz juz naprawde byl czas powrotu na kemping, postanowil jeszcze zaszalec i skrecil z glownej drogi pedzac w ich kierunku. Po chwili bylismy juz bardzo blisko. Nasz kierowca postanowil ustawic sie po wschodniej stronie sloni tak, ze mielismy je tuz przed soba, a zaraz za nimi zachod slonca. Mama zaczela liczyc i naliczyla 77 slonic, sloni i slonikow. Wszystkie zmierzaly w nasza strone i po kilku minutach powoli jeden po drugim zaczely przechodzic tuz kolo naszego samochodu. Stalismy nieruchomo,  w kompletnej ciszy, kiedy slonie, duzo wieksze od naszego auta przechodzily trabiac i mruczac swoimi wielkim nosami. Dwa z nich zatrzymaly sie w kaluzy tuz przed nami i zaczely urzadzac sobie kapiel blotna, wciagajac brudna wode nosem i ochlapujac sie nawzajem.  Inne zas w oddali przechodzily tuz na przeciw zachodzacego slonca i ich wielkie czarne sylwetki tworzyly piekne tlo na zlotym horyzoncie. Dookola nas odbywal sie wielki spektakl z udzialem wszystkich tych zwierzat. Nie wiedzielismy w ktora strone patrzec i kazdy z nas szeptem zachecal reszte „ zobaczcie tu, zobaczcie tam...”  Nie wiadomo bylo komu robic zdjecia, ani co filmowac. Bylismy oszolomieni. Potega Afryki i wszystkiego co sie w niej kryje byla absolutnie odurzajaca  jak narkotyk. Sprawiala, ze z kazda minuta coraz bardziej kochalismy to miejsce. Kiedy slonie wciaz spokojnie maszerowaly, wymyslilam, ze chcialabym zrobic im zdjecia z perspektywy wysokiej na metr, wszechobecnej trawy. Do tego jeszcze w tle miec zachod slonca tak, zeby widac bylo tylko ich czarne sylwetki. Zapytalam Abrahama, czy moge wyjsc z samochodu. Nie spodobal mu sie ten pomysl i bardzo sie strapil. Przepraszajacym tonem odmowil, uzasadniajac, ze nigdy nie wiadomo, co sie w tej trawie kryje. Przez chwile probowalam go przekonywac, ze nie odejde od auta, ze zajmie mi to tylko kilka sekund. Abraham jednak byl niezlomny w swojej decyzji. Jakies dwie minuty pozniej cos jasnego przemknelo w trawie niedaleko samochodu. Serce stanelo mi w gardle. Dwa lwy podeszly pod stado sloni w nadziei na upolowanie sloniatka. Slonie zas byly bystre i w ulamku sekundy zorientowaly sie co jest grane. Momentalnie odwrocily sie w kierunku napastnikow i ryczac wsciekle zaczely biec w ich strone z klami wystawionymi do boju. To bylo niezwykle widowisko. Krol Lew zmykal co sil w nogach, a wraz z nim jego mlodszy przyjaciel. Nie zburzylo to spokoju wieczornego spaceru sloni. Wydawaly sie one zupelnie nieporuszone tym incydentem.  Ja zaraz podziekowalam Abrahamowi, ze mi nie pozwolil wysiasc z auta. Bo pewnie slonie nie rzucilyby mi sie na ratunek, tak jak w wypadku sloniatka, a ja wcale nie mialam ochoty zostac zjedzona na kolacje. Kiedy juz przeszedl ostatni slon Abraham zapalil silnik. Teraz juz w zupelnej ciemnosci zaczelismy jechac na kemping.  Dojechalismy w ciagu pol godziny. Chlopaki tradycyjnie zaczeli rozbijac namiot, a my z mama przygotowalysmy kolacje. Kiedy wszystko bylo gotowe, usiedlismy wszyscy w namiocie i zajadajac sie salatka opowiadalismy sobie o naszych wrazeniach z calego dnia. Od popsutej pompy rano, poprzez przejazd przez Ngorongoro, az do wjazdu do Serengeti. O wszystkich niesamowitych widokach, zwierzetach i przyrodzie. Abraham zaczal opowiadac nam rozne wypadki, kiedy na przyklad lew niechcacy zamknal sie w toalecie na kempingu, albo kiedy lampart zjadl malego chlopca. Wreszcie zmogly nas te wszystkie opowiesci i zaczelismy sie szykowac do spania. Mama juz sie wczesniej umyla, a my z Ninem teraz wybralismy sie do toalety. Spartanska lazienka oddalona byla o kilkadziesiat metrow od kempingu. Trzeba bylo do niej dojsc na nogach w kompletnej ciemnosci.  Kemping nie byl ogrodzony zadnym plotem, wiec jesli w krzakach czaily sie jakies zwierzeta, to my w drodze do toalety bylismy bardzo latwym kaskiem. Po kilku krokach wyobrazilam sobie lwa zamknietego w toalecie i dostalam ataku paniki. W jednej sekundzie stwierdzilam, ze nie musze sie dzisiaj myc, a toalete moge zalatwic w wysokiej trawie kolo namiotu... Arek mial ze mnie niezly ubaw, ale zadne jego argumenty nie byly wystarczajaco silne, zeby pokonac moj strach. Wrocilismy do namiotu i po chwili wszyscy juz spalismy. Tej nocy bylo calkiem cieplo, wiec nie trzeba bylo uzywac butli do ogrzewania namiotu. Abraham obudzil nas wczesnie.  Szybko sie ubralismy i po kilku minutach bylismy juz w samochodzie. Mama postanowila zostac i dluzej sie wyspac. My zas mielismy nadzieje zobaczyc polowanie o wschodzie slonca. Jechalismy przez wysokie trawy w zupelnej ciemnosci. Po kilku minutach slonce zaczelo wschodzic tak samo szybko jak zachodzilo poprzedniej nocy. Trawy zrobily sie zloto-pomaranczowe i wszystkie swierszcze i ptaki zaczely spiewac. Afryka budzila sie do zycia. Jezdzilismy po sawannie okolo godziny. Abraham wytezal wzrok, zeby cos znalezc w trawie, ale bez skutku. W koncu zupelnie stracil nadzieje. Kiedy juz zaczal wracac w strone kempingu zobaczylismy dwa inne samochody przy malym stawie. Ruszylismy w ich strone myslac, ze to na pewno krokodyle przyciagnely uwage turystow. Kiedy dotarlismy na miejsce okazalo sie, ze to nastepny kot na drzewie. Leniwie rozciagniety lampart pieknie pozowal do zdjec, obracajac powoli glowe na tle wschodzacego slonca. Wygladal tak przyjemnie i lagodnie. Chcialoby sie wyjsc z samochodu i go przytulic. Za nim na galezi wisialo pol antylopy. Z pewnoscia nie weszla sama na drzewo. Jakze zludna jest teraz ta natura....

Po chwili znowu bylismy w drodze. Slonce juz wzeszlo i zaczynalo sie robic goraco. Mijalismy ogromne stado bawolow, ktore staly na drodze, ale na widok samochodu uprzejmie postanowily sie odsunac. Wtedy wlasnie Abraham zobaczyl w trawie przyczajone lwice. Zatrzymal sie gwaltownie, wycofal i zaczal pedzic w przeciwnym kierunku, zeby objechac je dookola i dotrzec do nich od polnocy. Kiedy juz dojechal na miejsce, tuz przed nami w wysokiej, spalonej sloncem trawie, bardzo powoli przemieszczala sie lwica . Najwyrazniej polowanie na bawoly nie bylo dla niej nowoscia. Miala rozpruty na dwie czesci nos, ktory pewnie w przeszlosci zostal rozszarpany bawolim rogiem w czasie polowania. Bezszelestnie stawiala kroki, oczy miala wpatrzone w stado bawolow a glowe pochylona, jakby do skoku. Co kilka krokow zatrzymywala sie i powoli odwaracajac glowe sprawdzala, czy podaza za nia kolejna przyjaciolka. Po kilku minutach pierwsza lwica zniknela w gaszczu trawy, ale pojawila sie kolejna, ktora dokladnie nasladowala zachowanie przewodniczki stada. Kiedy druga lwica zniknela,  pojawila sie trzecia. Szly dokladnie ta sama droga, co kilka krokow sprawdzajac, czy reszta stada ustawia sie na swoich stanowiskach. Bylo ich w sumie szesc. Nie wiedzielismy czy uda nam sie zaczekac na polowanie, czy Abraham, ktory pilnowal czasu, nie zrezygnuje, zebysmy jeszcze przed zmrokiem zdazyli dojechac do jeziora Natron. W tym momencie zobaczylismy dwie kolejne zlote sylwetki w trawie. Krol lew i jego syn podazali za reszta stada. Jeden z nich zatrzymal sie i zaczal chleptac wode z niewielkiego stawu. Drugi zas wyszedl na droge i szedl prosto w naszym kierunku. Poruszal sie z wielka gracja, a jego grzywe delikatnie unosil wiatr. Bardzo powoli maszerowal w strone samochodu. W pewnym momencie zawahal sie i skrecil w trawe, ale za chwile znowu szedl prosto na spotkanie z naszymi obiektywami. Im bardziej sie zblizal, tym bardziej podnosil nam sie poziom adrenaliny. Kiedy byl juz zupelnie blisko, widac bylo jego rozmiar i potege. Spojrzal na nas zlowrogo, a potem ominal samochod i dalej powoli zmierzal w strone bawolow. Nie tak jak lwice, czajac sie w trawie jak zlodzieje. Szedl dostojnie z wysoko podniesiona glowa, kierujac sie na poludnie, na wolnosci...

A jednak Abraham postanowil od razu wracac na kemping po mame. Dojechalismy calkiem szybko, spakowalismy namiot, zjedlismy sniadanie i teraz dalej pedzielismy piaszczysta droga. Jechalismy na polnoc w kierunku jeziora Natron i zmieszkujacych je flamingow. Droga byla nadzwyczaj wyboista, pewnie najgorsza jaka dotad widzielismy. Abraham musial trzy razy zatrzymac sie, bo przez droge przechodzily zolwie. Potem na skalach stala dumnie wyprezona antylopa digdig. Chociaz to najmniejsza z antylop, to gracji jej nie brakuje. Przed nami 8 godzin w samochodzie po najgorszych wertepach. Abraham jeszcze nigdy tedy nie jechal. Tak naprawde to rzadko kto tedy jezdzi ze wzgledu na droge... Na tym jednak polega prawdziwe podrozowanie i prawdziwa przygoda.

kolejny lepart

kolejny lepart

 

About africa2009

samo szczescie...

Where I've been

Photo Galleries

Highlights

My trip journals



 

 

Travel Answers about Tanzania

Do you have a travel question? Ask other World Nomads.