Existing Member?

Opowiesci z Afryki

Rozdzial 21 "Red Masai"

TANZANIA | Friday, 12 February 2010 | Views [956]

Abraham nie znal drogi. Czasami musial sie zatrzymac i pytac miejscowych ludzi. Wiekszosc z nich to Masaje. Co jakis czas w oddali pojawialy sie ich pojedyncze, smukle, czerwone sylwetki. Na horyzoncie nieruchomo stal Oldoinyo Lengai –  aktywny wulkan, przez Masajow nazwany „Gora Boga”. Po trzech godzinach wyjechalismy z Serengeti i teraz pedzilismy polna droga. Przed nami wciaz ciagnely sie wioski masajskie. Droga byla wyplukana przez wode i sucha. Po obu jej stronach wydrazone byly mini wawozy, pozostalosci po splywajacej tedy rzece w czasie pory deszczowej. Prowadzenie samochodu bylo w tym momencie prawdziwa sztuka. Jeden nieprzemyslany ruch i utknelibysmy w rowie, przy okazji rujnujac kola. Tego typu blad sprawilby, ze musielibysmy spedzic na drodze kilka dni, oczekujac na jakis przejezdzajacy tedy samochod. Bo chociaz mielismy ze soba telefony, to juz od dwoch dni nie mielismy zasiegu. Abraham byl bardzo skupiony, jechal ostroznie ale wciaz szybko. Bal sie, ze po zmroku w ogole nie znajdziemy drogi, wiec robil wszystko, zeby dojechac na kemping przed szosta wieczorem. Co jakis czas droga byla tak wyboista, kreta i trudna do przejechania, ze kiedy tylko udalo mu sie przejechac przez przeszkode zaczynalismy klaskac. Najwyrazniej dodawalo mu to otuchy, bo bardzo sie cieszyl i dziekowal. Po kilku godzinach droga zrobila sie latwiejsza. Mniej na niej bylo kamieni i dziur. W dodatku piasek pod kolami zaczal swiecic jakby ksiezycowym swiatlem z powodu jakichs nieznanych nam mineralow, ktore wydawaly sie byc teraz wszedzie. Po obydwu stronach otaczaly nas gaszcze gigantycznych kaktusow. Bylo strasznie goraco i sucho. Mama byla bardzo dzielna. Na nic nie narzekala. Albert z Arkiem oczywiscie podskakiwali z radosci, bo im gorsza droga i wieksze wyboje, tym bardziej im sie podobalo. Po mniej wiecej godzinie kaktusowego lasu dojechalimy do wielkiej przepasci, ktora trzeba bylo pokonac zjezdzajac na dol bardzo, bardzo kretym zygzakiem. Tym razem nieprzemyslany ruch kierownica moglby nas wiecej kosztowac, niz tylko zepsute kola. Abraham zwolnil i cierpliwie pokonywalismy zakret za zakretem. Kiedy bylismy na samym dole krajobraz zupelnie sie zmienil. Z zielonego gaszczu i zoltej drogi w wielka, martwa, czarna przestrzen. Takiego krajobrazu w ogole sie nie spodziewalismy. Bylismy w korycie wielkiej wyschnietej rzeki. Droga zniknela kompletnie, wiec Abraham musial ja „wyweszyc”. Nie wiem jak, ale swietnie mu sie to udalo, bo za jakis czas okazalo sie, ze znow jestesmy na szlaku. Roslinnosc kompletnie zniknela. Pojawily sie rozmaite skaly, kaniony, gory i doliny. Przez jakis czas zolte, pozniej biale, a potem czerwone.  Kolor za kolorem, jak kameleon Afryka zmieniala zdanie w co by sie tutaj ubrac... Nie wiadomo bylo gdzie robic zdjecia, bo gdziekolwiek spojrzelismy, dech zapieralo w piersiach. W dodatku Abraham sie spieszyl, wiec nie mozna bylo sie ciagle zatrzymywac.

W koncu dojechalismy do malej miejscowosci, gdzie udalo nam sie kupic pomidory, awokado i czapati (lokalne placki). Poniewaz wzielismy zbyt malo jedzenia na ta cala wycieczke, sklepik z jedzeniem byl prawdziwym wybawieniem. W tej samej wiosce spotkalo nas kolejne blogoslawienstwo. Abraham zobaczyl zaparkowany samochod, ktory prowadzil jego stary znajomy. Okazalo sie, ze nie tylko jedzie w to samo miejsce, ale w dodatku zna droge. Poza tym zapewnil Abrahama, ze zdazymy przed zmrokiem, bo juz jestesmy niedaleko. Podazalismy teraz za nim, zostawiajac kilkadziesiat metrow odstepu, zeby nie zginac w tumanie kurzu, ktory unosil sie za jego samochodem. W koncu dojechalismy do miejsca, z ktorego mozna bylo z gory zobaczyc Jezioro Natron w calej swej okazalosci. Wszyscy wysiedlismy z samochodow, zeby zrobic kilka zdjec. Zreszta cale szczescie, ze wysiedlismy, bo wlasnie okazalo sie, ze mamy przebita opone i bedzie trzeba zmienic kolo. Na poczatek zmiana kola szla calkiem dobrze, lewarek uniosl samochod i kolo zostalo zalozone. Niestety kiedy przyszlo do zdjecia lewarka okazalo sie, ze to nie jest takie proste. Lewarek zacial sie na smierc i za nic nie chcial sie odblokowac. Obaj kierowcy probowali po dobroci i na sile. Polewali woda, wycierali, dmuchali i chuchali, w koncu kopali ze zlosci, ale nic z tego.   Wreszcie, kiedy Abraham nie mial juz zadnych innych pomyslow, zawolal Alberta – „Baba Arek, czy masz na to jakas rade?” Po operacji z wymiana pompy w Ngorongoro Baba Arek stal sie dla Abrahama wielkim autorytetem, prawdziwym „Guru”. Jesli nic nie dalo sie juz zrobic, zdaniem Abrahama, Baba Arek na pewno cos wymysli! Albert (jak to ma w zwyczaju) stwierdzil, ze „to na pewno sie nie uda”. Chwile pozniej lewarek byl juz zdjety a my kontynuowalismy podroz. Tuz przed zmrokiem dotarlismy na kemping. Chlopaki rozbili namiot, a Abraham zalatwil nam kolacje u przypadkiem spotkanego znajomego kucharza. To zalatwilo problem braku jedzenia, no i nie musielismy juz nic gotowac po tak dlugiej i meczacej  podrozy.  Mama wykapala sie bardzo dzielnie w wyjatkowo spartanskiej lazience, o wyjatkowo nieprzyjemnym zapachu. Krotko potem my odkrylismy basen ze swieza, ciepla od slonca woda - prosto z gor. Wokol basenu lataly jaskrawo pomaranczowe nietoperze. (Nino twierdzi, ze byly pomaranczowe, a ja sie spieram, ze zielone. Jesli ktos z czytelnikow w najblizszym czasie odwiedzi Jezioro Natron, to prosze koniecznie im sie przyjrzec, zrobic zdjecia i nam przyslac!) Tym razem nie moglismy zasnac z goraca. Po kilku godzinach jednak zmeczenie wzielo gore.

Rano tuz po sniadaniu Abraham wraz z naszym nowym przewodnikiem (Masajem) zabral nas na sam brzeg jeziora.  Siedziala tam grupa kobiet masajskich robiacych bizuterie. Udalo nam sie zrobic im kilka zdjec, oczywiscie za odpowiednia oplata. Pozniej wyruszylismy w kierunku spacerujacych wokol jeziora flamingow, ktore teraz juz wydawaly sie byc blisko, jak na wyciagniecie reki. Szlismy powoli po czarnej, sliskiej ziemi, ktora robila sie coraz bardziej mokra i grzazka. W koncu buty zaczely sie zaglebiac i przyklejac zupelnie jak w bagnie. Dla tych, ktorzy chcieli kontynuowac spacer pozostalo tylko jedno wyjscie – zdjac buty i isc boso. Tak tez zrobilismy pocieszajac sie, ze siarka z mulu jeziora z pewnoscia ma dzialanie lecznicze. Po kolei kazdy z nas dawal za wygrana i zawracal. Ja doszlam tak blisko, jak moj obiektyw pozwolil mi na sfotografowanie flamingow. W obiektywie widniala ogromna przestrzen we wszystkich odcieniach blekitu i szarosci. Na jej tle prezyly sie dostojnie pomaranczowo-rozowe flamingi. Niektore wznosily sie na „trzy-cztery” i popisywaly krotkim lotem, inne tanczyly tango parami, a jeszcze inne delikatnie czyscily sobie skrzydla w ogole nie zwracajac na mnie uwagi... Kiedy odwrocilam sie, wszyscy juz byli daleko kolo samochodu. Na wielkiej przestrzeni z czarnego blota, stal jeszcze tylko nasz przewodnik, zawiniety w tradycyjny, czerwony koc masajski, wspierajac sie na cienkiej lasce. Patrzyl na mnie cierpliwie, podczas gdy powoli zmierzalam w jego strone. Co chwile z trudem unikajac kapieli blotnej, slizgajac sie jak na ladzie.

Mycie stop bylo wielkim wyczynem tym bardziej, ze nie bylo nigdzie wody biezacej, tylko niewielkie kaluze blotne. W koncu, wsiedlismy do samochodu i pojechalismy w kierunku tajemniczego wodospadu. Abraham zaparkowal tuz przy rzece, ktora wyplywala z gor. Najpierw szlismy wzdluz jej kamienistego brzegu, a pozniej musielismy wejsc do samego koryta rzeki, w ktorym plynela bardzo rwaca woda, w dodatku zadziwiajaco ciepla. Kamienie byly bardzo sliskie. Rzeke trzeba bylo przekroczyc kilkakrotnie wspinajac sie na przemian na strome skaly. Masaj przez caly czas nam asystowal, starajac sie wybrac jak najlatwiejsza droge, w tym samym czasie podajac nam reke, kiedy wchodzilismy do rzeki. Maszerowalismy w milczeniu, co chwile zatrzymujac sie i podziwiajac obrosniete, jaskrawo zielone od roslin skaly. Wreszcie stanelismy przed dlugo oczekiwanym wodospadem. Z wysokiej na 30 metrow skaly, obrosnietej palmami tryskala czysta, ciepla woda. Po kolei wchodzilismy pod wodospad, zjezdzalismy ze skal jak ze zjezdzalni, pluskajac sie przy tym w wodzie jak dzieci. Po trzech dniach podrozy po suchej piaszczystej ziemi w okropnie goracym samochodzie, kapiel w wodospadzie byla najbardziej orzezwiajacym doswiadczeniem, jakie moglismy sobie wymarzyc. Z trudem udalo sie Abrahamowi przekonac nas, ze trzeba juz wracac.  Kiedy dotarlismy z powrotem na kemping, czekal juz na nas obiad przygotowany przez tego samego kucharza, ktory gotowal dla nas poprzedniego wieczora. Zanim spakowalismy nasze toboly do samochodu poszlismy ostatni raz na basen. Z wielka przyjemnoscia pilismy w nim sobie zimne piwo przyniesione na brzeg basenu przez Masaja pracujacego na kempingu. W czasie naszej kapieli wokol basenu biegaly przesliczne malpki „Vervet”. Sa one biale, maja czarne pyszczki i turkusowe genitalia. Z tego ostatniego powodu niektorzy nazywaja je „niebieskimi malpami”. Zaprzyjaznilismy sie juz z nimi na wyspie Rubondo. Byly bardzo sympatyczne i przyjazne w przeciwienstwie do Babunow. Malpki Vervet byly bardzo ciekawe ludzi i przygladaly nam sie przeskakujac z drzewa na drzewo, tuz nad naszymi glowami i basenem. Niektore z nich podchodzily do wody i delikatnie lapka nabieraly wode, ktora pily wciaz nas obserwujac. Coz to byla za sielanka...W koncu przyszedl po nas Abraham. Bylo juz po drugiej, jeszcze dzisiaj musimy dojechac do Arusha...

Oddalalismy sie od Jeziora Natron kierujac sie prosto na Oldoinyo Lengai –  aktywny wulkan, ktory tym razem ominelismy podazajac dalej w strone Arusha. Widok tego wulkanu towarzyszyl nam przez ostatnie cztery dni. Byl bardzo dostojny i napawajacy lekiem. Abraham opowiedzial nam, ze mozna sie na niego wspiac, zajrzec do krateru i obejrzec gotujaca sie lawe. Nino bardzo sie tym podekscytowal i od tego momentu zaczal obmyslac jakby tu zorganizowac wycieczke na wulkan. Ale o tym bedzie zupelnie osobna opowiesc...Dobranoc.

    

 

Red Masai

Red Masai

About africa2009

samo szczescie...

Where I've been

Photo Galleries

Highlights

My trip journals



 

 

Travel Answers about Tanzania

Do you have a travel question? Ask other World Nomads.