Dawno, dawno temu... moze dwa miliony lat temu, a moze trzy... na terenie dzisiejszej Tanzanii wybuchl ogromny wulkan. Jego wysokosc siegala ponad 5000 metrow. Tuz po wybuchu wulkan zapadl sie pod ziemie i zostawil po sobie olbrzymi krater o powierzchni 260 kilometrow kwadratowych.. Wiele lat poznie,j na zielonej trawie na dnie krateru zamieszkaly dzikie zwierzeta, oraz Masajowie – afrykanscy pasterze. To oni nazwali swoj nowy dom Ngorongoro – co w ich jezyku oznacza „dzwonek krowy”.
Rodzice byli w Afryce od czterech dni. Powoli przyzwyczajali sie do temperatury, do tego, ze wody nie mozna pic z kranu, ze warzywa trzeba myc w potasium, ze pradu czesto nie ma wieczorem. Poznali juz wielu naszych nowych przyjaciol i studentow. Na nic nie narzekali i wszystko im sie podobalo. Tata od razu postanowil zostawic po sobie pamiatke w Afryce, wiec tuz po przyjezdzie posadzil w ogrodzie Pernilli polska rzodkiewke.
W sobote pojechalismy z Tata sprzatac Sale Krolestwa. Metoda - na polewanie betonowej podlogi woda i zbieranie brudu wielkimi gumowymi wycieraczkami. Albert (Baba Arek) nie mogl sie nadziwic, ale szybko sie przystosowal. Pozniej pojechalismy do Ewy odebrac namioty. Nasza studentka, ktora wynajmuje namioty zaoferowala nam je za darmo wraz z lozkami kempingowymi. Bardzo nam to pomoglo obnizyc koszty calej wycieczki. W niedziele Arek mial wyklad na zebraniu. Po powrocie do domu zaczelismy sie pakowac i przygotowywac do wyjazdu. Wszyscy bylismy podekscytowani.
Toyote” Landcruiser” wynajelismy od Alego, muzulmanina, ktorego spotkalismy w Nairobi. Naszym przewodnikiem zas mial byc nasz drogi student i przyjaciel Abraham. Kiedy wreszcie przyjechal, chlopaki szybko zapakowali auto i wkrotce bylismy w drodze. Po drodze zatrzymalismy sie w kilku sklepach kupic jedzenie i zaladowac pieniadze na karty do placenia w parkach. Powoli oddalalismy sie od Arusha, a przestrzen przed nami robila sie coraz szersza i dalsza. Na horyzoncie wciaz jeszcze pojawialy sie chatki i domki, sklepy i inne drobne formy cywilizacji. Zblizalismy sie jednak coraz bardziej do wielkich parkow narodowych w ktorych mielismy zanurzyc sie na kilka dni i zapomniec o calej reszcie swiata. Do bramy krateru dojechalismy po poludniu. Wjechalismy do parku i samochod zaczal znikac w soczystej zieleni. Abraham w swoim zywiole pedzil po wyboistej drodze coraz szybciej i szybciej. Co chwile mijalismy pojedyncze postacie Masajow idacych droga - chlopcow z niewielkimi stadami krow, owiec i koz oraz kobiety niosace na glowach wielkie zbiorniki z woda. Niedaleko drogi widac bylo ich slomiane chatki ustawione w okregach, a pomiedzy nimi siedzace kobiety, ubrane w czerwone masajskie koce. Krater byl soczyscie zielony, gory dookola niego blekitne a na niebie przemieszczaly sie snieznobiale obloki. Wreszcie zaczelismy zjezdzac w dol, bardzo stroma i kreta droga na brzegu krateru. Przed nami otwierala sie gleboka przestrzen pelna ekscytujacych niespodzianek. Kiedy zjechalismy Abraham zatrzymal sie i otworzyl dach na calej powierzchni samochodu. Chwile pozniej przebiegaly nam przez droge zebry, ktore powoli zaczely wylaniac sie ze wszystkich stron. Niektore staly przy drodze, inne pasly sie w oddali. Wiele z nich karmilo zrebieta, ktore wesolo skakaly dookola. Zebrom czesto towarzyszyly brodate antylopy gnu, ktore w tym samym czasie swietuja okres godowy. Zwierzat bylo dookola tak wiele, ze nie wiedzielismy w ktorym kierunku patrzec. Kiedy chcielismy, prosilismy Abrahama, zeby sie zatrzymal i robilismy zdjecia. Pozniej znowu ruszalismy a za chwile widzielismy jeszcze bardziej ekscytujace widoki. Na drodze pojawialy sie bawoly, guzce, wszelkie egzotyczne ptaki, antylopy, gazele a na horyzoncie kilka sylwetek olbrzymich sloni. W pewnej chwili na drodze pojawil sie inny samochod i kiedy juz sie do niego zblizylismy, obaj kierowcy zatrzymali sie i zaczeli rozmawiac w swahili. Kierowcy „safari” zawsze sie zatrzymuja, zeby przekazac sobie informacje o tym gdzie widzieli zwierzeta. Na wszelki wypadek jednak nie rozmawiaja po angielsku, ani nawet nie uzywaja nazw zwierzat w swahili. Zdarzalo sie, ze jedna grupa w samochodzie zobaczyla lwy, a innej grupie sie to nie udalo i potem skladali reklamacje. Dlatego kierowcy wymyslili sobie szyfr, dzieki ktoremu ich klienci w samochodzie nie wiedza co sie tak naprawde wokol nich rozgrywa. No chyba, ze sa uwaznymi sluchaczami i nie jest to ich pierwsze safari. Dlatego sluchalismy ich rozmowy, uwaznie wylapujac slowo „sharuba”, co oznacza w swahili „broda”. Kazdy kto ogladal bajke „Krol Lew” wie, ze „simba” to w swahili – lew. Dlatego, kiedy kierowcy safari przekazuja sobie cenne informacje o lwach nazywaja je „brodami”, zeby sie nie zdradzic i nie miec klopotow, jesli nie uda im sie ich znalezc. Nasz kierowca to nasz cenny przyjaciel, wiec kiedy zapytalismy go o „sharube” od razu potwierdzil, ze podobno gdzies sie wyleguje na brzegu rzeki. Po kilku minutach jazdy dostrzeglismy jasno-zolta postac lwicy leniwie rozciagnietej na wzgorzu. Siedziala, lezala, potem znowu siedziala. Wygladala na zmeczona, ale jednoczesnie bardzo silna i drapiezna. Tak naprawde byla ogromna i zaden z nas nie mial ochoty wychodzic z samochodu. Po kilku minutach ruszylismy w dalsza droge tym razem napotykajac „krola lwa”. Ten rowniez zmeczony upalem lezal w trawie i nie zwracal na nas uwagi. Pozniej przejezdzalismy kolo calego stada lwow. Naliczylismy ich okolo szesciu. Tuz potem jak Abraham ruszyl zobaczylismy jeszcze dwa na wysokim kamieniu. Zmierzalismy w strone jeziora, gdzie z daleka widzielimy stojacy samochod a w nim turystow z wysunietymi obiektywami. Abraham pozyczyl nam swoja lornetke i dzieki temu dostrzeglismy siedzaca w oddali brzydka hiene. Postanowilismy nie jechac nawet w tamtym kierunku, tylko dostac sie jak najblizej jeziora, zeby zobaczyc rozowe flamingi. Niestety nie udalo nam sie podejchac do nich blisko, ale wystarczajaco, zeby nacieszyc sie widokiem rozowo-pomaranczowych lopoczacych skrzydel. Slonce powoli zaczelo zachodzic, a my musielismy opuscic park przed szosta. Kierowalismy sie ku wyjsciu, ale po drodze nie omijaly nas zadne niespodzianki. W oddali widac bylo kilka czarnych nosorozcow a niedaleko kolejna para lwow pozerajaca bawola na kolacje. Po kilku minutach znowu para – mlody lew i lwica lezace przy drodze w czulych usciskach. Albert postanowil zwrocic na siebie uwage kotow, a w tym celu wydawal odglosy kaczki. Poskutkowalo od razu, bo lwica blyskawicznie stanela na nogi. Nieopodal dostrzeglismy jeszcze jedna spokojnie siedzaca w trawie i obserwujaca horyzont. To pewnie byla ich mama. Wszystkie te zwierzeta w swoim naturalnym srodowisku i tak blisko nas...
Wrazen zapierajacych dech w piersiach bylo co nie miara. W tym czasie wiatr i slonce obficie wpadaly do samochodu przez otwarty dach. Bylismy juz calkiem zmeczeni, kiedy dotarlismy na kemping. Bylo na nim kilkadziesiat namiotow. Wszyscy turysci oprocz nas wydawali sie miec swojego kucharza. Zaczelysmy z mama podgrzewac placki i pyszne leczo, ktore mama zrobila dzien wczesniej. Bylo juz ciemno i robilo sie bardzo zimno. Chlopaki w tym czasie rozkladali namiot. Abraham zauwazyl, ze jest jakis problem z pompa wodna w samochodzie, wiec pojechal do mechanika. My po kolacji i zimnym prysznicu polozylismy sie spac. W nocy okazalo sie, ze jest tak zimno, ze nikt z nas nie moze zasnac. Chlopaki wymyslili, ze zapala butle z gazem, co bylo dobrym rozwiazaniem na rozgrzanie powietrza w namiocie. W tym samym momencie ja nie moglam zasnac, bo to przeciez niezgodne z wszelkimi zasadami bezpieczenstwa, zeby spac przy takiej palacej sie butli w namiocie. W koncu jakos przetrzymalismy do rana.
W czasie kiedy my pakowalismy rzeczy, Abraham dosypywal herbaty do ukladu chlodzenia w samochodzie, a potem jeszcze dorzucil dwa surowe jajka. Jego zabiegi jednak spelzly na niczym, bo kiedy Albert zajrzal do silnika zlapal sie za glowe i wlosy (ktore jeszcze wtedy mial). Spakowalismy sie szybko i ruszylismy do warsztatu samochodowego. Wedlug diagnozy Alberta pompa byla do wymiany i podrozy nie nalezalo kontynuowac dopoki to nie zostanie zrobione. W warsztacie (tak zwanym tutaj) pseudo-mechanicy znalezli pompe w innym samochodzie, ktora zaoferowali zamienic za odpowiednia oplata. W czasie kiedy oni rozkrecali silnik my z mama opalalysmy sie i przygotowywalysmy sniadanie. Kiedy pompa byla juz prawie wyjeta, pseudo-mechanicy uznali, ze jednak nie chca jej sprzedac (w celu wynegocjowania wyzszej ceny). Na szczescia Abrahamowi udalo sie przekonac ich, ze nie moga byc az tacy chciwi. Okazalo sie, ze byl skutecznym negocjatorem i w koncu mechanicy przywiezli nowa pompe. Niestety wykrecenie starej bylo prawdziwym zadaniem mistrza, wiec mistrz Albert wszedl na silnik i wykrecil to, czego mechanicy nie potrafili. Od tej chwili az do konca naprawy nadzorowal prace. Oczywiscie po polsku, w czasie kiedy mechanicy rozmawiali na pol po masajsku a na pol w swahili. Ale, Baba Arek nie ma problemow z komunikacja, wiec naprawa poszla swietnie a Albert okazal sie bohaterem i od tego momentu zostal wielkim idolem Abrahama. To byl dopiero poczatek slawy Alberta ale o tym jeszcze nie wiedzielismy... W sumie u mechanika spedzilismy prawie szesc godzin. Nino byl bardzo rozczarowany, ze tracimy cenny czas na ogladanie zwierzat. W pewnym momencie zaczelismy sie martwic, ze zaraz nam sie skonczy bilet, ktory kosztowal fortune i trzeba bedzie kupic nowy tylko po to, zeby kontynuowac naprawe pompy. W miedzy czasie Nino probowal sie skontaktowac z Alim, zeby sie upewnic czy on pokryje koszty nowej pompy. Kiedy zostala nam jeszcze tylko godzina do konca biletu jeden z mechanikow podwiozl mnie i Abrahama do glownego biura zarzadu parku. Postanowilismy sprobowac przedluzyc nasz bilet bez dodatkowych oplat. Kiedy weszlismy powiedzialam do pana urzednika „Shikamu” (caluje Twoje stopy). On spojrzal na mnie, a zaraz potem zaczal krzyczec na Abrahama. W koncu znowu spojrzal na mnie i zapytal skad znam swahili. Odpowiedzialam, ze nie znam, tylko sie ucze, zeby uczyc Biblii. Jestem Swiadkiem Jehowy i mieszkam w Arusha. Pan urzednik na to westchnal, podpisal nasz bilet, przybil pieczatke a potem powiedzial, ze przedluza nam bilet tylko dlatego, ze pracujemy dla samego Boga. Podziekowalismy pieknie i wyszlismy z biura. Po wyjsciu zapytalam Abrahama czy kiedykolwiek wczesniej udalo mu sie przedluzyc bilet i co krzyczal ten urzednik. Abraham na to, ze jeszcze nigdy nie slyszal o tym zeby komukolwiek wczesniej przedluzono bilet, a urzednik krzyczal, ze turystow nie wolno przyprowadzac do biura...
Kiedy wrocilismy do samochodu pompa byla juz przykrecona. Mozna bylo zapakowac rzeczy i wyruszac w droge do Serengetti. Pozegnalismy sie z mechanikami i odjechalismy. Przy wyjezdzie z parku przy drodze stala piekna zyrafa. Abraham zatrzymal sie zebysmy mogli zrobic zdjecia, ale ona obrazona odwrocila sie tylem i odeszla z wielka gracja damy . Droga byla bardzo wyboista i sucha. Cieszylismy sie, ze samochod byl juz sprawny, bo przed nami kilkaset kilometrow po wertepach i kamieniach. Wszyscy w dobrych nastrojach czekalismy na otwierajace sie przed nami kolejne krajobrazy. Jechalismy juz od kilku godzin. Przez caly ten czas dookola horyzontu widac bylo tylko wszechobecna sawanne, a na niej tysiace pasacych sie zebr i gnu. Czasami pojawialy sie male anylopy i gazele. Abraham pedzil po zakurzonej drodze, a my nie moglismy sie nadziwic i nacieszyc wszystkim stworzeniom, ktore mielismy przed soba, doslownie w zasiegu reki. Oszolomieni rozposcierajaca sie, niekonczaca sie przestrzenia powoli zapominalismy, ze na ziemi w ogole istnieje pozerajacy wszystko co piekne potwor o imieniu „cywilizacja”. Jakze cudownie bylo tak jechac i jechac...