W koncu udalo nam sie zlapac ryksze. Podwiozla nas na komisariat policji. Mielismy nadzieje pozegnac sie z Tomem, ale nie bylo go w pracy. Kupilismy wode w butelce, banany i lokalne ciasteczka. Potem udalismy sie do jedynego w Muganza hotelu. Pan zaproponowal nam najlepszy w hotelu pokoj z lazienka, wyjatkowo obskorny. Chociaz mial w lazience prysznic, to nie leciala z niego woda. Sciany byly czarne z brudu, a w lozku pchly. O tym ostatnim przekonalismy sie dopiero rano, kiedy wszystko mnie swedzialo (Arka nic nigdy nie gryzie). Zostawilismy plecaki w pokoju i wyszlismy na dziedziniec poczytac sobie ksiazke. Oprocz nas na dziedzincu siedzialy kobiety gotujace na ogniskach kolacje, oraz kilku mezczyzn ogladajacych telewizje. Wygladalo na to, ze w jedynym hotelu w miescie jest rowniez jedyny telewizor. Przed nim staly w rzedzie lawki, a siedzacy na nich ogladali mecz pilki noznej. My nieopodal siedzac na ziemi czytalismy dziennik Nowaka plynacego lodzia wzdluz jeziora Tanganika 80 lat temu. Zazdroscilismy mu okropnie, bo nam nie udalo sie tego jeziora zobaczyc. Miejscowe dzieci siadaly wokol nas i grzecznie sluchaly co pan Kazimierz w swojej ksiazce napisal, mimo ze nie rozumialy ani jednego slowa. Czasami zagladaly do ksiazki obejrzec jego piekne czarno-bialo fotografie. W pewnym momencie na dziedziniec weszlo dwoch chlopcow, ktorzy podeszli do nas smialym krokiem. Przedstawili sie i oznajmili nam, ze widzieli jak przyszlismy do miasta i bardzo chcieli z nami porozmawiac. Uznali, ze skoro jest tylko jeden hotel, to na pewno sie w nim zatrzymalismy, dlatego przyszli teraz nas odwiedzic. Przez chwile opowiadali nam o sobie. Potem zapytali co my robimy w Muganza i jak dlugo jestesmy w Tanzanii. Okazalo sie, ze chlopcy chcieli studiowac Biblie, ale w okolicy nie bylo zadnych Swiadkow Jehowy. Bylismy wiec zmuszeni przyniesc nasza ostatnia ksiazke „Czego uczy Biblia” w swahili i powoli przerabialismy z chlopakami wstep, uczac ich jak maja ja studiowac. Poprosilismy, zeby napisali do Betel z prosba o Biblie. Byli bardzo zaangazowani i podekscytowani. Wymienilismy sie numerami i obiecalismy, ze jesli uda nam sie znalezc w okolicy jakichs braci, to na pewno ich z nimi skontaktujemy. W miedzy czasie zrobilo sie zupelnie ciemno, wiec czytajac ksiazke musielimy korzystac z latarki. Co jakis czas podchodzil do naszej grupki jakis mieszkaniec dziedzinca i przysluchiwal sie naszej rozmowie. Wreszcie oczy nas rozbolaly od tego nocnego czytania. Pozegnalismy sie i poszlismy spac. Wstalismy o piatej, spakowalismy plecaki i poszlismy na autobus, ktory zabral nas z powrotem do Mwanza. Kiedy wsiadalismy na prom, zadzwonilismy do Steva, ktory czekal na nas po drugiej stronie jeziora. Kiedy jeszcze bylismy na Rubondo, Nino wyslal do niego kilka sms’ow o tym jak jest na wyspie. Zona Steva, Karil jest wielbicielka ptakow. Po naszych sms’ach oboje postanowili, ze jak tylko wrocimy, to oni sami wybiora sie na Rubondo. Dla nas to byla dobra wiadomosc. Moglismy poprosic ich, zeby odwiedzili wszystkich naszych nowych znajomych, ktorzy poprosili nas o Biblie i dali im kopie. Steve i Karil spakowali walizki i wyruszyli nastepnego ranka.
Kiedy dotarlismy do domu misjonarskiego okazalo sie, ze Ruth ma tego dnia dyzur gotowania. Od rana bardzo zle sie czuje i jest daleko w tyle z obiadem. W dodatku postanowila eksperymentowac i zrobic greckie danie, ktorego jeszcze nigdy nie robila. Od razu umylismy rece i poszlismy prosto do kuchni. Nino obieral oberzyne do humusu, a ja pieklam chleb „pita” w piekarniku. W tym czasie Ruth robila salatke i tradycyjny humus z cieciorki. Wspolnymi silami udalo nam sie przygotowac prawdziwia uczte krolewska w stylu „greckim”. Razem z nami bylo 10 osob przy stole i naprawde wszyscy „lizali palce”. Po obiedzie poszlismy poszukac internetu. Odpisalismy na kilka maili i zamiescilismy kolejna „opowiesc”, ktora chociaz byla napisana tydzien wczesniej, z braku dostepu do internetu wciaz nie byla zamieszczona na naszej stronie. Wieczor spedzilismy z Jordanem i Ruth pokazujac im zdjecia i opowiadajac o Rubondo. Nastepny dzien minal relaksujaco na tarasie w domu misjonarskim. Znowu siedzielimy na fotelu i czytalismy Nowaka, jednoczesnie zachwycajac sie widokiem Jeziora Victoria. W poludnie wyszlismy do miasta dowiedziec sie, jak najszybciej mozemy dostac sie do Nairobi, zeby odebrac rodzicow z lotniska. Postanowilismy wyjechac nastepnego dnia autobusem do Musomy, a stamtad kontynuowac podroz do Nairobi. Nasz ostatni wieczor w domu misjonarskim znowu spedzilismy z Jordanem i Ruth w kuchni. Tym razem uczac ich robic pierogi z miesem. Zrobilismy ich baaardzo duzo. Objedlismy sie wszyscy okropnie, a pierogow zostalo jeszcze tyle, ze czesc poszla do zamrazalnika. Pozegnaniom nie bylo konca. Rano przyjechala po nas taksowka i krotko potem siedzielismy juz w autobusie, odbywajac kolejna podroz w nieznane. Kiedy zblizalismy sie do Musomy, nagle zadzwonil moj telefon. To byla Alice z hotelu w Rubondo. Powiedziala, ze Steve i Karil wlasnie ja odwiedzili i zostawili jej Biblie, za ktora ona bardzo dziekuje. Bardzo sie ucieszylismy i poprosilismy, zeby ich pozdrowila rowniez od nas. To sie nazywa praca grupowa – ty komus obiecujesz Biblie na bezludnej wyspie, a 3 dni pozniej misjonarze ja dostarczaja do rak wlasnych.
W Musomie wynajelismy interesujacy pokoik w hotelu Tembo. Bardzo tani, ladny i czysty, w dodatku nad brzegiem Jeziora Victoria. W hotelu byla restauracja, do ktorej poszlismy na lunch. Kelner zaoferowal nam wolowine i rybe do wyboru. Nino swoim starym przyzwyczajeniem zaczal pytac jaka ta ryba jest, wiec ja uznalam, ze najlepiej, zeby wzial wolowine. Czekalismy dosc dlugo, az wreszcie dostalismy talerze. Ten z ryba wygladal wybornie, pachnial apetycznie i smakowal jeszcze lepiej. Ten z wolowina wygladal mniej atrakcyjnie i jak tylko Nino skonczyl jesc, to zamowil druga porcje - tym razem z ryba. Zajadal sie nia, oblizywal i chetnie jeszcze poprosilby o dokladke. Nie wiem co sie z nim tutaj dzieje, ale wyglada na to, ze rybe bedzie juz jadl zawsze. To niesamowite jakich niespodzianek mozna sie spodziewac po siedmiu latach malzenstwa! Jeszcze kilka lat i moze nawet zacznie jesc maslo...
Podroz z Musomy do Nairobi byla meczaca. Albo moze my bylismy zmeczeni, bo od dwoch tygodni podrozowalismy (albo i od czterech miesiecy). Wstalismy o piatej, zeby zlapac pierwsze Daladala do granicy. Wsiedlismy do auta i po kilku kilometrach okazalo sie, ze samochod sie zepsul. Wszyscy pasazerowie bardzo sie tym zniecierpliwili i powiedzieli kierowcy, ze chca wysiasc i zlapac inny samochod. Kierowca i naganiacz wystarszyli sie, ze straca wszystkich pasazerow, wiec zamkneli drzwi i nie chcieli nikogo wypuscic. Skonczylo sie tak, ze my na koncu autobusu otworzylismy okno i zaczelismy wygramalac sie przez nie na zewnatrz. Strasznie bylo ciasno i niewygodnie, ale udalo nam sie przecisnac najpierw wyrzucajac plecaki. Po chwili juz wszyscy inni pasazerowie, wlacznie z kobietami i dziecmi naszym przykladem opuscili pojazd przez okna. Wzielismy taksowke z powrotem na przystanek i chociaz jeszcze stal jeden autobus to byl zupelnie pusty i czekalismy prawie godzine zanim sie zapelni i odjedzie. Bo jak juz pewnie wszyscy wiecie, w Afryce nie ma rozkladow jazdy, ale autobusy odjezdzaja wtedy, kiedy sa pelne. Na granicy bylismy 3 godziny pozniej. Przeszlismy ja na nogach i zaraz potem udalismy sie na poszukiwanie autobusu, ktory zabralby nas do Nairobi. Mial odejchac za godzine, wiec usiedlismy w lokalnej restauracji i wypilismy herbatke zagryzajac „chapati”. Nino odpoczywal a ja robilam furore aparatem fotograficznym. Wszyscy prosili mnie, zebym robila im zdjecia i bardzo sie cieszyli kiedy mogli je zaraz zobaczyc na malenkim ekranie. Po godzinie zabawy przyjechal autobus, w ktorym spedzilismy reszte dnia pocac sie w skwarze slonecznym i pijac ciepla wode z butelki dla ochlody. Wreszcie kolo siodmej wieczorem dotarlismy. Wzielismy taksowke do hotelu i zaraz po pozostawieniu plecakow w pokoju postanowilismy pojsc cos zjesc. Na recepcji zagadal nas mlody muzulmanin o imieniu Ali. Najwyrazniej mial ochote spedzic wieczor w naszym towarzystwie, wiec zaprosilismy go na kolacje. Ali zaprowadzil nas do malenkiego lokalnego baru, gdzie rozkoszowalismy sie frytkami i zimna woda z lodowki. Okazalo sie, ze Ali mieszka w Arusha , gdzie jest wspolwlascicielem firmy organizujacej safari i miedzy innymi wynajmujacej samochody. Zanim wrocilismy do hotelu wymienilismy sie numerami, jeszcze nie wiedzac, ze za kilka dni bedziemy wynajmowali od niego samochod. Zasnelismy bardzo szybko, wspominajac, ze jeszcze tego ranka patrzylismy na Jezioro Victoria.
Obudzilismy sie bardzo podekscytowani. Za kilka chwil mieli ladowac rodzice. Zapakowalismy sie do autobusu, ktory mial najpierw pojechac na lotnisko, a zaraz potem zabrac nas do Arusha. Usiedlismy wygodnie, zajmujac cztery miejsca kolo siebie. Kiedy autobus ruszyl, przypadkiem uslyszelismy rozmowe telefoniczna kierowcy, ktory mowil do kogos, ze w takim razie nie bedzie jechal na lotnisko. Zapytalismy go od razu, czy to prawda i okazalo sie, ze zmienily mu sie plany. Musielismy sie z nim targowac przez 20 minut, angazujac w dyskusje szefa firmy, zeby wreszcie zrozumial, ze skoro nam powiedzial, ze jedzie na lotnisko, to musi teraz tam pojechac. Kierowca nie rozumial argumentu, ze rodzice czekaja na nas i nie mowia po angielsku, a juz na pewno nie w swahili. Stwierdzil, ze moga wsiasc w inny autobus i ze powinnismy wyslac im sms’a. Wreszcie udalo sie go przekonac, ale kosztowalo nas to mnostwo nerwow. Po pol godzinie zaboczylismy juz Malgosie i Alberta w ich nowych kapeluszach wyczekujacych przy wyjsciu. Wysciskalismy ich i po chwili Mama i Baba Arek jechali juz afrykanskim autobusem przez sawanne. Co sobie mysleli w czasie tej szesciogodzinnej podrozy? Moze, ze droga jest straszna, ze okropnie sie kurzy, ze nie ma czym oddychac, ze piekielnie goraco? Na pewno nie byli zaskoczeni, bo przeciez czytali „Lionheart”. Nie wiedzieli jeszcze, ze przez nastepne trzy tygodnie czekaja ich duzo gorsze drogi, popsute samochody, pekniete opony, pchanie samochodu przez dwie godziny w blocie i calkiem mala lodz na rozszalym oceanie. A do tego mnostwo innych przygod...