Existing Member?

Opowiesci z Afryki

Rozdzial 13 "God of small things"

TANZANIA | Thursday, 17 December 2009 | Views [965]

W rozpalonym sloncu, na drzewie bananowym siedzi zielony kameleon. Jeszcze przed chwila byl blekitno-szary.  Kiedy Nino wzial go na rece, groznie syknal. Cudownie bylo czuc jak stawia kroki na naszych dloniach. Przechodzacy w tym czasie zolw nie mogl sie nadziwic dlaczego tak sie zachwycamy. Przeciez to zwykly kameleon - myslal, nawet nie ma skorupy i ciagle musi zmieniac kolor. Zolw ma na imie Bibi. W swahili to oznacza „babcia”. Bibi spaceruje po calym ogrodzie Mesfina. Czasami nie widzimy jej przez kilka dni. A potem jak jej sie zachce to przychodzi do naszej chatki i dotrzymuje nam towarzystwa. Dzisiaj na przyklad przytuptala do mnie jak w kuckach szorowalam krzeslo z koziej skory. Weszla mi na stope i zasnela. Czasami jednak jest bardzo niesmiala i latwo ja sploszyc. Jej ulubiona kryjowka (oprocz wlasnej skorupy) to paprotka, tuz przed naszymi drzwiami. Oprocz Bibi spotkalam tutaj jeszcze dwa zolwie. Obydwa kiedy jechalismy do Monduli. Po prostu - przechodzily przez droge. Jeden byl naprawde duzy, prawie jak duza dynia. A drugi troche mniejszy, za to mial intensywnie zolto-czarna skorupe. Musialam sie bardzo powstrzymac, zeby ich nie przyniesc do domu.  Nieopodal paprotki na naszych pieknych rozowych kwiatach siedzi gigantyczny konik polny. Caly wymalowany w barwy wojenne. Na twarz zalozyl zolto-czarna maske. Wylupiaste oczy i skrzydla ma czerwone,  a do tego zolto-czarny tulow. Wygrzewa sie na sloncu pomiedzy kwiatami przygotowujac swoj wieczorny koncert. Ponad nim na drzewie biegaja wiewiorki. Nawet nie probuje szukac aparatu, sa stanowczo za szybkie. Czasami wbiegaja przed dom goniac sie nawzajem. Sa mniejsze niz wiewiorki europejskie, ale rownie sliczne. W naszym ogrodzie sa codziennymi bywalcami. Na wszystkich pobliskich drzewach papaji, mango, bananowcach i wszystkich innych typach, ktorych nazw nie znam, mieszka mnostwo kolorowych ptakow. Siadaja na naszym plocie, albo na drzewach tuz ponad naszymi drzwiami i przygladaja nam sie jak gdyby nigdy nie widzialy bialego czlowieka. Spiewaja przy tym wysokim sopranem. Czasami ich symfonie na chwile przerywa skrzek przelatujacych marabutow. Kilka tygodni temu Nino spotkal na drodze malego jeza. Przyniosl go do naszego ogrodu, ale od tamtego czasu wiecej go nie widzielsmy. Nic  dziwnego, bo ogrod jest duzy i pelno w nim zielonych zakamarkow. Za plotem mamy tez swinki, krowy i kozy. Trzeba przyznac, ze te ostatnie to troche robia halas. Niedaleko jest tez meczet, piec razy dziennie wola z niego o pomoc muzulmanin, chociaz zdarza sie tez, ze ladnie spiewa. Pewnie to zalezy od tego kto ma dyzur na wolanie z meczetu. Samochody przejezdzaja bardzo rzadko, a samolot  ostatni raz widzialam 3 miesiace temu - kiedy z niego wysiadalismy na lotnisku. Mieszkamy jak w ogrodzie Eden, miejscu pelnym ciepla i spokoju. Wypelnionym blogimi dzwiekami natury, roznorodnoscia kolorow i zapachow. Kazdego dnia napotykajac na jakies nowe piekne stworzenia, ktorych nigdy jeszcze nie widzielismy. Dni spedzone w naszym nowym domu wypelnione sa chwilami, ktorych jeszcze nigdy nie doswiadczylismy. Czasem, ktory nie ucieka przed nami, ktory oprocz swej dlugosci ma rowniez glebie. Nieskonczona beztroska. Napelniamy sie nim, kazda chwila – bo przeciez nie ma tutaj zegarkow ani minut. To pewnie jedyny  czas w naszym zyciu, kiedy nie ma czasu, bo czas przestal istniec. Tak wlasnie wyobrazam sobie wiecznosc. I jesli tylko po to przyjechalismy do Afryki, to bylo warto.

Każdą rzecz pięknie uczynił w jej czasie. Nawet czas niezmierzony włożył w ich serce, żeby człowiek nigdy nie zgłębił dzieła, które prawdziwy Bóg uczynił od początku do końca.” (Ksiega Kaznodziei 3:11)

Dawno, dawno temu przeczytalam ksiazke indyjskiej autorki pt. „ Bog rzeczy malych”. Pozwolilam sobie od niej ukrasc tytul tego rozdzialu. (Podobnie jak Lionheart). To bardzo smutna ksiazka, ale napisana w bardzo intrygujacy sposob. Arundhati Roy oplotla swoja opowiesc niezwyklym jezykiem wyobrazni piszac o sprawach codziennych, ktore pozornie nie maja znaczenia, ale tak naprawde to one ksztaltuja nasze cale zycie. Zauwazanie i odczuwanie tych wszystkich “rzeczy malych” sprawia, ze „zyjemy” nasze zycie. Bardzo czesto przychodzi mi tutaj na mysl ta ksiazka, albo raczej sposob, w jaki Roy opisala codziennosc.  Doswiadczamy tutaj tak wiele czlowieczenstwa, ze trudno sobie wyobrazic, ze istnieje poza tym jeszcze jakis inny swiat (zachodni). Na przyklad nasze relacje z ludzmi, ktorych codziennie poznajemy. Oboje z Ninem uwielbiamy poznawac tubylcow i ich zwyczaje. Zblizac sie do nich i zaprzyjazniac najbardziej jak jest to mozliwe pomiedzy Mzungu i Mafrica. Uczy nas to wielkiej pokory. (Szczegolnie mnie.) Sklada sie na to wiele szczegolow. Wezmy chociazby pozdrowienia. Tutejszy zwyczaj nakazuje pozdrawianie kazdego, kogo mijamy na ulicy. Tanzanijczycy maja tak wiele roznych rodzajow pozdrowien, ze nie sposob nawet sie ich wszystkich nauczyc. Ale wszystkie te ktore poznalismy sa naprawde piekne. Kiedy spotykamy osobe starsza, wolamy „ Shikamu”, co w swahili oznacza „Caluje Twoje stopy”. Starsza osoba odpowiada „Marahaba”, co oznacza „wyrazy szacunku”. Kiedy mijamy kogos starszego i wolamy „Shikamu”, zawsze twarz tej osoby rozjasnia sie usmiechem. Wesolo odpowiadaja „Marahaba” i zaczynaja do nas mowic...w swahili. My albo rozumiemy, albo nie, wtedy prosimy, zeby rozmowa odbywala sie po angielsku. Inny zwyczaj jest taki, ze kiedy masz gosci i oni wychodza  z twojego domu bierzesz ich torbe i niesiesz ja az do drogi przy ktorej sie rozstajecie. Na poczatku myslelismy, ze gospodarze ktorych odwiedzalismy chca nam ukrasc torbe... Ale kiedy juz nauczylismy sie tego zwyczaju, sami zaczelismy go praktykowac. Nigdy nie zapomne miny naszych studentow, ktorzy byli u nas na obiedzie. Kiedy wzielismy ich torby i zaczelismy odprowadzac ich do Daladala (autobusu) wrecz zaniemowili. Im wiecej wykonywalismy takich gestow, tym blizej czulismy sie z naszymi nowymi przyjaciolmi. Kolejny  zwyczaj, wynikajacy z braku lazienek i umywalek jest taki, ze przed posilkiem myje sie gosciom i domownikom rece. Nalewamy cieplej wody do dzbana i polewamy ich dlonie, ktore oni w tym czasie myja. Woda leci do miski, ktora trzyma polewajacy. W tej samej rece co miske trzymamy maly recznik, do wycierania rak. To jest prawdziwy rytual. Jak juz sie nabierze wprawy, to sprawia to wielka przyjemnosc. Przechodzi sie od najstarszej, do najmlodszej osoby  oraz od mezczyzny do kobiety. Ja oczywiscie wtracam w to drobna zmiane - panie przodem. Jakos nikomu to nie przeszkadza, a panie bardzo sie ciesza. Jednym z powodow, dla ktorego latwiej nam sie integrowac jest fakt, ze nie mamy samochodu. Codziennie jezdzimy Daladala i kierowcy juz nas rozpoznaja. Na poczatku probowali z nas zdzierac, ale teraz juz potrafimy sie dogadac w sprawie ceny, nawet w swahili. W Daladala tez panuja mile zwyczaje. Osobom starszym ustepuje sie miejsca. Kiedy w ogole nie ma miejsca, jest prawdopodobne, ze ktos usiadzie ci na kolanach. Jesli ktos ma ze soba tobolek albo kosz z zakupami, ale ma miejsce stojace, osoby ktore siedza od razu zabieraja od niego pakunek, zeby bylo mu lzej. Kiedy chce sie wysiasc z Daladala (bo tu nie ma czegos takiego jak przystanki) trzeba zawolac „siusia”. Dokladnie tak, jak male dziecko w Polsce, ktore musi pojsc do toalety. Milo jest  robic male rzeczy tak, jak tubylcy. Duzo latwiej nam jest ich wtedy doceniac. Oczywiscie gloszenie jest wielka okazja do poznawania ludzi. Tutaj to jest bardzo proste i przyjemne. Wszyscy chca z nami rozmawiac, zapraszaja nas do domu i czestuja czym chata bogata. Dzieki temu tez  wiemy jak mieszkaja ci w lepiankach i ci w palacach. Wszyscy naprawde doceniaja nasza prace, ale przede wszystkim doceniaja Biblie. Wiele osob nosi ja przy sobie. Kazdy ma jedna kopie w pracy, ktora tez czyta w przerwie na lunch. Ponadto, wszyscy ci ludzie potrafia znajdowac szybko wersety, a niejednokrotnie znaja je na pamiec. Ktory wyksztalcony Europejczyk moze sie pochwalic taka znajomoscia  najstarszej ksiegi swiata, ktora zreszta wszyscy maja w domu? Uczenie tutaj Biblii to dla nas tak jakby Jehudi Menuhin odkryl miasto, w ktorym mieszkaja sami super utalentowani  skrzypkowie i wszyscy chca sie u niego uczyc. Do tego stopnia, ze musi on wybierac kogo uczy, bo mu nie starcza czasu. I tak jest wlasnie tutaj z Biblia. Ci z ktorymi studiujemy, wkladaja w to bardzo duzo wysilku i naprawde przygotowuja sie do kazdego spotkania. Zadane fragmenty Biblii nie tylko maja zanotowane ale i przemyslane.  Jest to dla nas wielki przywilej moc tego wszystkiego doswiadczac.  Kazdy z naszych studentow jest inny, pochodzi z innej rodziny, miasta, nawet kraju. Niektorzy z nich zyja bardzo skromnie, inni maja duzo wiecej pieniedzy niz my. Kazdy z nich ma inne problemy, ktore staramy sie pomoc im rozwiazywac. Oni to bardzo doceniaja i ze swojej strony staraja sie nam to rekompensowac jak tylko moga. Nasze relacje sa naprawde bliskie. Ale o tym w nastepnym rozdziale...Dobranoc :)

konik polny w barwach wojennych

konik polny w barwach wojennych

About africa2009

samo szczescie...

Where I've been

Photo Galleries

Highlights

My trip journals



 

 

Travel Answers about Tanzania

Do you have a travel question? Ask other World Nomads.