"Europejczyk i Afrykanin mają zupełnie różne pojęcia czasu, inaczej go postrzegają(...) W przekonaniu europejskim czas istnieje poza człowiekiem, istnieje obiektywnie, niejako na zewnątrz nas.(...) Europejczyk czuje się sługą czasu, jest od niego zależny, jest jego poddanym,(...) Musi przestrzegać terminów, dat i godzin.(...) Między człowiekiem i czasem istnieje nierozstrzygalny konflikt, który zawsze kończy się klęską człowieka – czas człowieka unicestwia.
Inaczej pojmują czas miejscowi, Afrykańczycy.(...) To człowiek ma wpływ na kształtowanie czasu, jego przebieg i rytm(...) Czas jest nawet czymś co człowiek może tworzyć(...) Czas jest istotnością zależną od człowieka." - Ryszard Kapuscinski - „Heban”
Slowa Kapuscinskiego przypomnialymi sie kiedy zaczelismy remont... Gdybysmy byli w Londynie urzadzilibysmy dom przez internet. Weszlibysmy na strone Ikea, potem Argos i tak wszystkie potrzebne nam przedmioty zostalyby dostarczone do domu w ciagu 3 dni. W Afryce jednak nie ma ani Ikea, ani Argos. A my nawet nie wyobrazalismy sobie jak skomplikowane jest urzadzenie tak malego domku.
Pierwszego dnia zrobilismy wycieczke po sklepach z farba. Okazalo sie, ze nie mozemy dostac bialej farby, ktora zareklamowali nam bracia, ktorzy buduja dom misjonarski. Spedzilismy niemalze caly dzien chodzac od sklepu do sklepu w upale. W koncu kupilismy inna farbe. Malowalo sie strasznie. Farba byla jak woda i nic nie przykrywala. Trzeba bylo malowac kilka razy. Pomalowanie calego domku o powierzchni 30m kwadratowych zajelo nam 5 dni. Byla to naprawde ciezka praca. Sciany byly strasznie brudne, wiec najpierw szorowalismy je szczotka. Wszedzie bylo mnostwo kurzu, ktory trzeba bylo od nowa wycierac. Podloge na ktorej byl beton polewalismy woda z wiadra po czym wymiatalismy brudna wode z domku. Kiedy skonczylismy malowanie zaczelismy szukac lodowki. Miala to byc nasza pierwsza lodowka i tak naprawde pierwszy dom, ktory urzadzamy od poczatku do konca. Wszystkie miejsca w ktorych mieszkalismy jak dotad byly przez nas wynajmowane. I jakos tak sie skladalo, ze wszystkie byly pomalowane i umeblowane. To sprawilo, ze bylismy tym nowym projektem bardzo podekscytowani i czulismy sie jak mloda para urzadzajaca sobie dom tuz po slubie. Wreszcie znalezlismy lodowke za rozsadna cene. Kupilismy ja od muzulmanina o imieniu Hassan. On tez polecil nam stacje benzynowa na ktorej mozemy kupic kuchenke i butle z gazem. Byl tak uprzejmy, ze w cenie lodowki zaoferowal nam transport, oraz pozwolil nam sie zatrzymac jego samochodem po drodze i dorzucic na pake butle i kuchenke gazowa. Przez ten caly czas nie mielismy jeszcze lozka. Trzeba bylo znalezc kogos, ktoby nam je zrobil. Okazalo sie, ze Nasiboo – ogrodnik Mesfina jest stolarzem i chetnie podjal sie zadania. Lozko musialo byc zrobione na wymiar, bo nasza sypialnia jest malenka. Nasiboo potrzebowal na to 4 dni. Teraz trzeba bylo zalatwic materac. Po kilku dniach poszukiwan udalo nam sie kupic materac z gabki i nawet wynegocjowac dobra cene.
Kolejnym etapem bylo zalozenie pradu w kuchni. Mesfin znalazl nam elektryka, ktory zalozyl gniazdka w kuchni do podlaczenia lodowki i czajnika. Wtedy poprosilismy Nasiboo, zeby zrobil nam 4 polki w kuchni, poniewaz nasza kuchnia byla pustym pomieszczeniem 3m2 bez zlewozmywaka ani wody. Tutaj zaczely sie problemy. Nasiboo obliczyl, ze polki beda przymocowane za 2 dni, ale pierwsza deske przyniosl dopiero po 10 dniach... Czekanie na niego bylo okropnie frustrujace, ale nie mielismy wyjscia. W miedzyczasie szukalismy szafy do sypialni, zeby nie trzymac wszystkiego w walizkach. To rowniez bylo trudne. Wreszcie po miesiacu udalo nam sie odkupic szafe od pary pracujacej przy budowie domu misjonarskiego. Bracia ci zostali wyslani na inny projekt i sprzedawali wszystkie swoje rzeczy. Znalezienie transportu na szafe zajelo nam prawie tydzien. Skontaktowalismy sie tez z Sayona ze Stanow, ktora pozwolila nam uzyc wszystkich swoich rzeczy, ktore tutaj zostawila rok temu majac nadzieje, ze jeszcze wroci do Arusha. Trzyma je u Mika i Terry w garazu. Pozyczylismy sobie od niej kilka garnkow, talerzy i kubkow. Poza tym Sayona miala dwie drewniane lawki, ktore swietnie nadalyby sie do naszego saloniku. Arek znalazl drewniany wozek tzw „Mkokoteni” wraz z panem pchaczem. Zaladowali lawki na wozek i razem pchali pod gorke do naszego domu. Wszystkie samochody, ktore ich mijaly trabily. Ludzie wolali za nimi i pokazywali palcami. Jeszcze takiego czegos nie widzieli, zeby „Mzungu” pchal wozek w Afryce... Na lawkach od Sayony byly poduszki ze starego, brudnego plotna. Poszlismy do miasta i wybralismy material na nowe pokrowce. W sklepie z materialami siedzial krawiec o imieniu Frank. Poprosilismy go o uszycie wszystkiego i wytlumaczylismy mu jak chcemy, zeby to wygladalo. Wybralismy jasny kremowy material, oraz pasiasty w zebry i zyrafy. Z tych samych materialow Frank uszyl nam tez zaslony. Byl jedynym rzemieslnikiem (swahili – „fundi”), ktory nas pozytywnie zaskoczyl. Nasze pokrowce, poduszki i zaslony byly gotowe jeszcze przed umowionym czasem i wygladaly dokladnie tak jak chcielismy. Na targu z pamiatkami kupilismy dwie drewniane glowy – zyrafy i zebry, ktore zawisly w naszym pokoju po dwoch stronach okna. Swietnie sie komponowaly ze wzorem na zaslonach. W sklepie z rzeczami uzywanymi udalo nam sie kupic drewniany stoliczek na kawe, ktory jest naszym glownym stolem.
Potem trzeba bylo zalatwic dywany. Dywany zamowilismy ze slomy jakis miesiac temu. Pani ktora nam je obiecala za okreslona cene twierdzila, ze na wykonanie ich potrzebuje 10 dni. Po tygodniu napisala nam sms’a, ze chcialaby podwyzszyc cene. Po kolejnych negocjacjach okazalo sie, ze jeszcze nie zaczeto ich robic. I tak co tydzien pisala do nas sms’y podajac coraz to nowe powody, dla ktorych dywanow nie bylo. Kiedy tylko dostawalismy od niej sms'a bawilismy sie w zgadywanke zastanawiajac sie coz to ta pani nowego wymysli...Trzeba jej przyznac, ze byla nie do pobicia. Po ponad miesiacu udalo nam sie kupic je od kogos innego. Wpradzie nie byly dokladnie na wymiar naszych pokojow, ale lepszy rydz niz nic...Pewnego dlugo oczekiwanego dnia Nasiboo przyniosl i zamontowal polki w kuchni. To dopiero bylo wydarzenie...Teraz mielismy blat, na ktorym mozna bylo przygotowywac jedzenie. Zaraz podlaczylismy butle z gazem i okazalo sie, ze zawor przecieka. Powoli tracilismy cierpliwosc. Mohamet Ali, ktory nam sprzedal butle obiecal, ze wszystko jest nowe i najwyzszej klasy. Zanieslismy zawor z powrotem do sklepu i na szczescie wymienil nam na inny bez dodatkowej oplaty. Sophia uszyla nam zaslonki na pulki kuchenne, poniewaz tutaj sie strasznie kurzy. Ona tez pozyczyla nam rozne naczynia i garnki, ktorych nie bylo w skladzie Sayony. Tego samego dnia we wszystkich trzech domach na podworku Mesfina wylaczyl sie prad. Mesfin probowal podlaczyc agregat, ale nic nie pomagalo. Zawolal kolejnego elektryka, ktory po zbadaniu sprawy uznal, ze w naszym domku instalacja elektryczna zalozona jest w bardzo prymitywny i niebezpieczny sposob. Do tego stopnia, ze ostrzegl nas, ze mozemy sie spalic w nocy...Skonczylo sie na tym, ze poprosilismy go, zeby wymienil wszystkie stare kable co zajelo kolejne kilka dni. W tym czasie nikt na podworku nie mial pradu. Kiedy elektryk juz konczyl swoja robote zatkal nam sie ustep. Czytaj: „nasza luksusowa, ceramiczna dziura w podlodze”. Mesfin pomogl nam znalezc hydraulika. W swahili hydraulik uroczo nazywa sie „FUNDI WA BOMBA” czyli - rzemieslnik od rury. Na szczescie udalo mu sie przepchnac zatkana „bombe” w ciagu kilku godzin. (Moze dlatego, ze robil to opona do roweru.) W tym samym czasie Fred zakladal nam krate na drzwi z metalowa siatka na komary. To byl bardzo wazny element naszego projektu, bo mial za zadanie uchronic nas przed malaria. Krata miala byc zalozona juz kilka dni wczesniej, ale problem byl w tym, ze zamowilismy biala krate z biala siatka. Fred twierdzil, ze rozumie i zapisal sobie wszystko. I chociaz przyniosl nam krate umowionego dnia, to krata byla czerwona a siatka zielona. Postanowilismy nie udawac tak jak Fred, ze nie rozrozniamy kolorow i dalismy mu kilka dni na skorygowanie naszego zamowienia. Tego samego dnia udalo nam sie kupic kilka roslin i razem z Nasiboo posadzilismy je przed domem. Miedzy innymi kupilismy Diffenbahie. W tym klimacie slicznie rosna, a poza tym przypominaja mi dziecinstwo i nasza podroz statkiem do Brazylii kiedy mialam 4 lata...Kiedy sadzilismy kwiaty bylo juz ciemno i padal deszcz. Bylismy zmarznieci i przemoczeni do suchej nitki. Chociaz umieralismy ze zmeczenia, mielismy ogromne poczucie satysfakcji. Po czesci dlatego, ze moglismy juz mieszkac w swoim nowym domu, a po czesci dlatego, ze cierpliwie przeszlismy przez perypetie z kazdym kolejnym "fundi". Trzy dni? Zajelo nam to caly listopad. Ale za to, czulismy sie jak rodowici mieszkancy Afryki, to byl nasz "afrykanski chrzest". W kazdym razie nasze poczucie czasu jest teraz afrykanskie i zadne z nas, nie nosi juz zegarka... Zgodnie z teoria Kapuscinskiego wraz z reszta tutejszych mieszkancow - sami tworzymy czas...