Jezioro mialo kolor turkusowo-zielono-pastelowy. Stalo zupelnie bez ruchu, jakby przestalo oddychac. Nie bylo na nim ani jednej fali. Na brzegu siedzial rybak naprawiajacy olbrzymie czerwone sieci. Dzieci pluskajace sie w wodzie na nasz widok zaczely tanczyc, potem kilka z nich przybieglo, zeby zrobic im zdjecie. Niebo na horyzoncie bylo blado-zloto-rozowe. Wszystkie te kolory laczyly sie w jedna ciepla, bloga, pelna spokoju przestrzen. Powietrze bylo dosc wilgotne, ale nie gorace – po prostu przyjemne. W oddali slychac bylo afrykanskie bebny i spiew tubylcow. Szlismy wzdluz brzegu do restauracji na plazy, na pozegnalna kolacje z Claudia i Bjoernem. W trzcinach graly nam swierszcze. Mogloby byc bardzo romantycznie, gdyby tylko po krzeslach nie chodzily wielkie, czerwone, gryzace mrowki. Kolacja byla smaczna i droga, ale tym razem bylismy goscmi Bjoerna. Jeszcze tego samego wieczora dojechalismy do Mzuzu. Szybko polozylismy sie spac, bo czekala nas podroz powrotna, a przeciez wiedzielismy juz co to bedzie za podroz... Wczesnie rano pobudka. Bylismy swietnie zorganizowani i szybko spakowani. Claudia i Bjoern zawiezli nas na stacje autobusow. Wysciskalismy sie na pozegnanie i za wszystko im podziekowalismy. Nastepnym razem zobaczymy sie w maju w Londynie. Claudia chce przyjechac na wakacje do Europy i przyjechac na nasz koncert z Adelphi Players.
Autobus byl prawie pelny i mial odjechac o 6:00. Nie to zeby byl jakis rozklad, ale tak powiedzial kierowca. Arek zobaczyl tutajsze gigantyczne slodkie bulki pszenne, ktore tubylcy nazywaja „Obama”. Machnal do sprzedajacego, ktory zaraz podszedl do okienka autobusu i sprzedal nam cztery. Takie bylo nasze sniadanie - Obama i ciepla woda z butelki. Potem autobus zatrzymal sie przy drodze z polecenia policji. W czasie, kiedy policja sprawdzala dokumenty kierowcy, Nino kupil nam pyszne cieple frytki na obiad. Szybko zapakowalismy sie do autobusu i po chwili znowu bylismy w drodze. Pamietam, kiedy jechalismy ta droga miesiac temu. Pamietam moj zachwyt, kiedy mijalismy gory, pachnace drzewa eukaliptusowe, oraz wszechobecne jezioro. Z jednej strony jest nam smutno, ze wyjezdzamy. Z drugiej zas, nie mozemy sie juz doczekac, kiedy bedziemy w Tanzanii. Jestesmy chwilowo zmeczeni ciaglym podrozowaniem. Chcielibysmy sie teraz gdzies zadomowic...
Po pieciu godzinach bylismy w Karonga. Tam musielismy zlapac taksowke, poniewaz nie bylo zadnych autobusow publicznych na tej trasie. W samochodzie bylo 9 osob, ale tylko przez pol godziny...Teraz szlismy do granicy. Po drodze cinkciarze probowali nas oszukac przy wymianie pieniedzy z kwacza na szylingi, ale w koncu udalo sie znalezc jednego uczciwego. Przeszlismy przez kontrole w Malawi, a potem weszlismy do urzedu tanzanijskiego. Pan otworzyl nasze paszporty, po czym poinformowal nas, ze nasze wizy sa niewazne. Zapytalam pana czy zartuje, bedac przekonana, ze nasze wizy sa wazne, ale mamy ich juz caly paszport, wiec moze pan nie znalazl wlasciwej pieczatki. Pan sie na moje pytanie bardzo zdenerwowal i poinformowal nas, ze kiedy przekroczylismy granice Malawi uniewaznilismy nasze wizy, poniewaz Malawi nie nalezy do Uni Afryki Wschodniej. Tak wiec okazalo sie, ze mamy zaplacic kolejne $100 za wize do Tanzanii. Problem byl w tym, ze my nie mielismy juz przy sobie zadnych dolarow, a szylingow tylko tyle, zeby dojechac do Arusha. Pan jednak okazal sie urzednikiem nader wyrozumialym i postanowil przybic nam wize tymczasowa na piec dni. W Arusha mielismy zglosic sie po docelowa trzymiesieczna wize. Tak problem zostal rozwiazany i prawde mowiac gdyby nie dobra wola pana urzednika, pewnie musielibysmy wrocic do Mzuzu i pozyczyc od Claudii pieniadze. To oznaczaloby dodatkowe 12 godzin w autobusie, w ktorym i tak mielismy spedzic nastepne dwa dni...Po przejsciu przez granice szlismy na nogach. Bylo dokladnie samo poludnie, wiec slonce wypalalo nam dziury w kapeluszach, a pod plecakami lal sie pot po plecach. Zaczelismy lapac stopa i udalo nam sie zatrzymac Land Rovera strazy granicznej. W ten sposob zostalismy podwiezieni do samej stacji autobusowej, gdzie po chwili negocjacji wsiedlismy do autobusu jadacego do Mbeya. Podroz byla tradycyjnie niewygodna. Autobus wrzal od goraca, scisk byl niesamowity i jechalismy w ten sposob 6 godzin. Do Mbeya dotarlismy jeszcze przed zapadnieciem zmroku. Zaraz po opuszczeniu autobusu zaczelismy szukac jakiejs linii, ktora zabralaby nas nastepnego dnia do Arusha. Przyczepilo sie do nas kilku naganiaczy i czesc z nich reklamowala linie Hood, ktora przyjechalimsy w ta strone. Podroz ta linia opisalam w rozdziale pt „Safari”. Byla ona bardzo nieprzyjemna i trwala 20 godzin. Dlatego zaciekawila nas nowa firma „Sumry”, ktora w swoim sloganie reklamowym nazywala sie „wysokiej klasy”. Nie to zebysmy wierzyli, ze bedzie klimatyzacja albo toaleta, ale dla roznorodnosci kupilismy u nich bilety. Potem poszlismy do hotelu. Bylismy glodni i zmeczeni. Dostalismy pokoj z telewizorem i wanna w lazience. Zapytalam pana w recepcji czy telewizor dziala, a on zmieszany powiedzial, ze w hotelu nie ma pradu. Po chwili dodal, ze wody rowniez nie ma - ale tylko w kranie, bo za to jest w beczce. Oczywiscie mial na mysli zimna wode, wiec nici z kapieli. Umyslimy sie metoda „na polewacza” nie wiedzac jeszcze, ze bardzo niedlugo to bedzie nasza codzienna metoda kapieli... Potem wzielismy taksowke i pojechalismy do restauracji na kolacje. Restauracje wybralismy z przewodnika. Stwierdzilismy, ze po tym ciezkim dniu zasluzylismy na porzadny posilek tym bardziej, ze nastepnego dnia czekala nas 20 -godzinna podroz autobusem. Autobus „Sumry, wysoka klasa” wyruszyl o 5.45. Bylo to 15 minut przed czasem. Kierowca nie sprawdzal ani czy wszyscy juz sa w autobusie, ani czy ci ktorzy sa w autobusie maja bilety. Zapowiadalo sie interesujaco. Autobus jechal bardzo szybko i po jakims czasie konduktor odlslonil wielki telewizor plazmowy i wlaczyl nam afrykanskie teledyski. Byly one wszystkie takie same, z dokladnie takim samym rytmem w kazdej piosence, byly koszmarnie nudne i niewiele mialy wspolnego z muzyka. Najgorsze bylo to, ze muzyka leciala bardzo glosno i po 2 godzinach mielismy jej serdecznie dosyc. Mniej wiecej wtedy konduktor zaczal czestowac wszystkich butelka Coca-coli (wszyscy w Afryce pija Cole z butelki tak jak w Polsce herbate). Byl to wielki luksus, ze cos dostalismy w cenie biletu i zaczelismy powoli rozumiec, ze „wysoka klasa” w tej firmie oznacza rozmiar telewizora, glosnikow i darmowa soda. Po poczestunku teledyski zostaly zmieniona na afrykanska „opere mydlana”. Obejrzelismy w sumie dwa filmy, kazdy z nich trwal ponad 3 godziny. Gdybym jednak miala opisac fabule tych filmow zmiescilabym sie w jakis 5 zdaniach. Wiekszosc ujec pokazywala drogie samochody i skorzane kanapy. Jedno ujecie pokazujace samochod czasami trwalo 5 minut. (Antonioni bylby zachwycony). Mialo to chyba sprawic, zebysmy dobrze zrozumieli, ze osoba, ktora zaraz wysiadzie z tego samochodu jest bardzo wazna i bogata. Potem kamera zabierala nas do domu glownego bohatera i przez kolejne 5 minut ogladalismy jego mikrofalowke... Bylo to fascynujace... Wszyscy pasazerowie z sasiednich siedzen wydawali sie byc zachwyceni i absolutnie wciagnieci w „akcje” tego dziela afro-kinematografii. Staralismy sie nie patrzec w ekran, ale trudno bylo ze wzgledu na rozmiar plazmy. Zreszta, nad glowa mielismy glosniki, wiec to czego udalo sie nie zobaczyc uslyszelismy z glosnika. Po 10 godzinach takiej jazdy telewizor stal sie najwieksza tortura. Nawet juz nam upal nie przeszkaszal, ani to ze postoj byl rzadko, ani ze woda w butelce goraca. Tylko zeby sie te filmy wreszcie skonczyly! – myslelismy... Po poludniu autobus zatrzymal sie nagle przy drodze. Najpierw myslelismy, ze to jedno z dzieci musialo skorzystac z toalety. Po 15 minutach postoju okazalo sie, ze stoimy w kilkukilometrowym korku. Droga zostala zamknieta, bo bedzie przejezdzal prezydent. Zapytalismy kogos kiedy bedzie przejezdzal i dowiedzielismy sie, ze nie wiadomo. Czasami ponoc droga jest zamknieta od rana, kiedy prezydent przejezdza nia wieczorem. Stalismy tak ponad godzine. Potem kierowca ruszyl i powoli wyprzedzal wszystkie stojace samochody i autobusy. Wreszcie wszyscy ruszyli... Jechalismy znowu przez gory, ktorych nie widzielismy jadac tedy miesiac temu poniewaz bylo juz ciemno. Krajobraz byl przepiekny. Zielone kaniony obfitujace w roznokolorowe drzewa. Tanzania bardzo sie zazielenila przez ten miesiac. Wszedzie wyraznie widac bylo slady obfitego deszczu. A mowili, ze przyjdzie "El Nino" - myslalam przyciskajac nos do szyby. Trzeba bedzie kupic kalosze...
O polnocy dojechalismy do Arusha. Telewizor wciaz gral, ale nam juz bylo wszystko jedno. Szybko zlapalismy taksowke i pojechalismy do domu Mesfina. On czekajac na nas w domu zasnal na kanapie. Kiedy zapukalismy od razu nam otworzyl. Przywitalismy sie tylko i juz po kilku minutach mocno spalismy w wygodnym lozku. Snilo mi sie, ze bylam w Malawi i bylo bardzo pieknie. Czasami zdarza mi sie miewac niezwykle sny...