Existing Member?

Opowiesci z Afryki

Rozdzial 7 "Yellow Raspberries"

MOZAMBIQUE | Thursday, 22 October 2009 | Views [1053]

Tym razem najbardziej zainteresowal nas chlopiec sprzedajacy suszone myszy na patyku. Zatrzymalismy samochod, zeby zrobic mu zdjecie. Myszy byly wprawdzie ususzone, ale w odroznieniu od solonych ptaszkow na  patyku,  wciaz mialy na sobie futro. Tym razem nie mialam ochoty probowac tutejszych delikatesow. W podziekowaniu za zrobienie zdjecia dalismy dzieciakom baton „Mars”. Bardzo sie ucieszyly, chociaz pewnie w ich poczuciu smaku Mars bedzie sie plasowal na tylach listy ulubionych potraw.  Dzieci afrykanskie bardzo sie roznia od europejskich. Kiedy odbywalismy nasze dlugie, calodniowe podroze autobusem mielismy okazje je zaobserwowac. W autobusie siedzialy niemowleta i dzieci troche starsze. Po pierwsze, zadne z nich nigdy nie plakalo, nawet te najmlodsze. Nikt w autobusie nie wiedzial ani kiedy sa glodne, ani kiedy mialy mokra pieluszke. Wszystkie siedzialy grzecznie przez cala 20-godzinna podroz i patrzyly przez szybe autobusu.  Poza tym na kazdym kroku widzielismy dzieci pracujace. Jesli nie noszace wielkie kubly wody na glowach – mowa jest juz o 6-latkach - to sprzedajace absolutnie wszystko, co tylko mozna sprzedac. Za kazdym razem kiedy kupowalismy jedzenie w czasie podrozy, to wlasnie dzieci sprzedawaly: zywe kurczaki, martwe upieczone lub suszone myszki, owoce, warzywa, ugotowane jajka  z sola, naczynia, kosze wiklinowe. Wtedy kiedy nasze europejskie dzieci bawia sie, chodza do szkoly, graja w gry komputerowe – afrykanskie dzieci probuja zarobic na kolacje i jest to najczesciej ich pierwszy posilek tego dnia.

Droga ktora jechalismy stanowila granice pomiedzy Mozambikiem a Malawi.  Po obu stronach staly malenkie sliczne chatki pokryte strzecha. Po obu stronach rowniez mieszkali ludzie mowiacy w tym samym jezyku - Chechewa. Kiedy bialy czlowiek zakreslil granice pomiedzy krajami nie zwazal na to, ze dzieli jedno plemie na pol. Dla czarnego czlowieka z kolei kreski na mapie, ani nawet sama mapa nic nie znacza, wiec przechodzi swobodnie z jednej strony drogi na druga.  Zatrzymalismy samochod, zeby zrobic  kilka zdjec przechodzacym ludziom, ktorzy wrecz prosili sie, zeby ich sfotografowac. Przede wszystkim byly to dzieci, ktore kiedy tylko zobacza aparat, zaczynaja pozowac ale rowniez dorosli i starsze osoby. To bardzo mile i zupelnie inne zachowanie od tego, ktorego doswiadczylismy w Kenii i Tanzanii. Tam, zeby zrobic komus zdjecie trzeba najpierw zaplacic i czesto sa to niemale sumy. Po poludniu przejezdzalismy kolo wioski Dedza, ktora slynie z wyrobu ceramiki w afrykanskim stylu i eleganckich artykulow papierniczych z makulatury. Zatrzymalismy sie, zeby zwiedzic fabryke a przy okazji zjesc przepyszny sernik w restauracji prowadzonej przez tego samego wlasciciela. Naczynia byly bardzo interesujace i chetnie bysmy zrobili tam zakupy, ale chwilowo to nie na nasza kieszen. Wyroby afrykanskie – ceny europejskie...Sernik natomiast byl slodki jak miod i polany sosem owocowym ze smietana...Co prawda daleko mu do sernika Babci Janki, ale jak na tutejsze warunki – pierwsza klasa. Nino oczywiscie nie skosztowal – trzymal sie dzielnie swojej diety. Po przerwie jechalismy dalej obserwujac zachod slonca i dopiero po zmroku dotarlismy do Zomby, gdzie przez weekend mielismy zatrzymac sie w domu misjonarskim.

Sobote spedzilismy na czytaniu. Kazdy z nas zaszyl sie w swoim  kawalku cienia. Bjoern pochlanial kolejna lekture science-fiction, my z Claudia J. Grishama, a Arek tradycyjnie upajal sie nowa pozycja z cyklu “Candida Albicans”.  Na obiad przygotowalismy spaghetti,  zgodnie ze wskazowkami  Claudii, ktora jako wloszka przejela organizowanie posilkow. Po poludniu wybralismy sie na spacer do ogrodu botanicznego, a wieczorem Colin i Petra ( misjonarze) zorganizowali barbeque. Pogoda w Zombie byla wspaniala. Slonce nie przestawalo swiecic w ciagu dnia, a w nocy robilo sie calkiem chlodno co bylo w tych warunkach bardzo przyjemne.  Niedziele spedzilismy na wspinaczce po wyzynach Zomby.  Do polowy wjechalismy samochodem, po drodze kupujac przez okno truskawki i maliny od tubylcow, ktorzy prawie tarasowali droge, zeby tylko sprzedac uzbierane w lesie owoce. Ceny mieli calkiem niskie, wiec postanowilismy zrobic sobie wieczorem uczte z owocow lesnych. Szlismy szeroka droga lesna, mijajac przepiekne drzewa kwiatowe. W afryce jest ich bardzo wiele, wygladaja cudowonie, malujac krajobraz na wiele kolorow. Wiekszosc z tych drzew  bardzo intensywnie i egzotycznie pachnie. W polaczeniu z mijanymi drzewami eukaliptusowymi, ktore w Malawi rosna na kazdym kroku, strumieniami, wodospadami i jeziorami, mielismy przed soba istnie rajski krajobraz.  Wreszcie zadyszani od goraca i wspinaczki dotarlismy na szczyt. W miejscu widokowym  stala stara lawka, na ktorej siedziala malpa - Baboon. Kiedy tylko nas zobaczyla bardzo szybko wskoczyla  na drzewo, po czym przeskoczyla  na kilka innych drzew. Baboony to calkiem spore malpy, ktore sa rowniez bardzo odwazne i czasami moga nawet zaatakowac ludzi. Najczesciej tylko wtedy, kiedy chca komus ukrasc jedzenie. My jednak nie mielismy ze soba niczego oprocz butelki wody, wiec czulismy sie bezpiecznie.  Siedzielismy we czworke na polanie obserwujac  horyzont. Pogoda byla piekna, a niebo bezchmurne.  Zmeczeni wysilkiem nie mielismy ochoty sie ruszac, ani nawet rozmawiac.  W pewnym momencie cos zaszelescilo w drzewach i znowu zobaczylismy Baboona, ktory wiszac na galezi na jednej rece przygladal nam sie intensywnie.  Po chwili zorientowalismy sie, ze na pobliskich drzewach siedzi cale stado, ktore rowniez nam sie przyglada.  Siedzielimy tak przez jakis czas, gapiac sie na siebie nawzajem. Wreszcie Bjoern zarzadzil, ze pora schodzic, jesli chcemy zdazyc przed zmrokiem.  Znowu mijalismy przepiekne drzewa i  stawy z krysztalowo czysta woda. Przy drodze, ktora szlismy rosly setki krzakow z zoltymi malinami. Postanowilismy  uzyc Arka kapelusza jako miski, bo jego kapelusz  byl najbardziej sztywny ze wszystkich naszych kapeluszy. Bjoern co chwile nas popedzal, ale sam sie nie mogl powstrzymac od zbierania i jedzenia.  Wreszcie kiedy uzbieralismy pelen kapelusz,  zaczelismy wracac do domu. Dotarlismy tam pozno i bardzo zmeczeni.  Na kolacje ugotowalismy spaghetti czosnkowe z brazowego makaronu, zeby zadowolic ofiary Candidy. Dla wielbicieli slodyczy na pocieszenie  zrobilismy  koktail ze swiezych truskawek, a zolte maliny zostawilismy sobie na sniadanie...Nastepnego dnia wczesnie wyruszylismy do Blantyre, gdzie Caludia i Bjoern robili zakupy w Supermarkecie. Kupowali luksusowe rzeczy, ktorych nie mozna dostac w Mzuzu np: deski do prasowania, plastikowe pojemniki na wode a nawet...mikrofalowke. Noc spedzilismy w kolejnym domu misjonarskim,  tym razem z dodatkowa atrakcja – basenem.  Chociaz pogoda bardzo sie popsula i slonce nie wyszlo ani razu, nie powstrzymalo nas to od wieczorenej kapieli. Wiatr wial nieprzyjemnie a wrecz bylo bardzo zimno. Jedynie Arek zachowal zdrowy rozsadek i nie wskoczyl z nami do wody. Nastepnego dnia wyruszylismy spowrotem do Lilongwe, gdzie Bjoern musial wykonac jakas prace w dziale komputerowym. Mielismy sie tam spotkac z Mikiem i Nathalie i razem pojechac do Mangochi. Jeden z naszych braci ma tam dom nad samym brzegiem jeziora Malawi, w ktorym spedzimy kilka najblizszych dni. Claudia i Bjoern maja do nas dolaczyc w weekend.

 

a moze suszona myszke?

a moze suszona myszke?

 

About africa2009

samo szczescie...

Where I've been

Photo Galleries

Highlights

My trip journals



 

 

Travel Answers about Mozambique

Do you have a travel question? Ask other World Nomads.