Budzimy sie kolo 10 rano, bierzemy szybki prysznic i nie czekajac , az przygotuja nam sniadanie w hotelu, wyruszamy w droge. Jestesmy dopiero w polowie podrozy i nie wiemy o ktorej godzinie ani skad odjezdza nasz nastepny autobus. W przewodniku nic na ten temat nie jest napisane, wiec musimy zaufac tubylcom. Znajdujemy maly autobus, ktory ma nas zawiezc w okolice granicy, ale niestety nie do samej rzeki Songwe, ktora oddziela Tanzanie od Malawi. Wyglada na to, ze to jedyna opcja, wiec wsiadamy. Tradycyjnie “upychacz ludzi” probuje nas naciagnac podajac dwa razy wyzsza cene, ale w koncu przekonujemy go, ze placimy tylko tyle co wszyscy, bo cena jest namalowana na karoserii autobusu. Czekamy dosc dlugo zanim minibus zapelni sie ludzmi, bagazami i kurami. Wreszcie wyruszamy. Jest 12 w poludnie, najgorszy upal. Nino przez okno autobusu kupuje pyszne pieczone banany na sniadanie, podczas kiedy ja czytam ksiazke. Tytul rozdzialu: „Boze, blagam, zabierz mnie stad...” Jesse walczy ze sztormem, stracil zagiel i inne wazne sprzety. Jest przemarzniety, przemoczony i ma wszystkiego dosyc, ale najbardziej doskwiera mu samotnosc. Zastanawiam sie nad sensem bicia rekordow tego typu, a przede wszystkim nad motywami, jakimi kieruja sie ludzie, ktorzy decyduja sie na takie samotne eskapady. Przypomina mi sie Chris McCanndless, ktory tuz przed smiercia glodowa w czasie swojej samotniej podrozy na Alaske odkryl, ze „prawdziwego szczescia mozna doswiadczyc dopiero wtedy, kiedy mozna sie nim podzielic”... Po okolo godzinie zatrzymuje nas policja i sprawdzaja dokumenty kierowcy. Upychacz wychodzi, zeby z nimi cos negocjowac, ale policjantowi sie to nie podoba, wiec przyczepia sie do tego, ze upychacz nie ma munduru. Po chwili dyskusji upychacz wraca, a nasz autobus najpierw zawraca a potem staje na drodze. Kierowca wraz z upychaczem bez slowa wyjasnienia wysiadaja z autobusu zostawiajac wszystkich pasazerow na drodze w otwartym autobusie. Przez okno widzimy jak zatrzymuja inny minibus i odjezdzaja nim w przeciwnym kierunku. Siedzimy w autobusie bez kierowcy, ktory nie raczyl poinformowac nas dokad sie wybiera, albo kiedy zamierza wrocic. Po kilku minutach stwierdzamy, ze trzeba wysiasc. Przechodzimy na druga strone i idziemy na nogach w strone Malawi. Jak cos bedzie przejezdzalo, to zatrzymamy stopa. Po okolo 15 minutach slychac klakson. Odwracamy sie i ku naszemu zdziwieniu znowu widzimy nasz autobus. Wyglada na to, ze cokolwiek nasi kierowcy mieli zalatwic tam, dokad pojechali - dosc szybko im to poszlo. Jada wyraznie zadowoleni - upychacz tym razem w mundurze. Zatrzymali sie przy nas i caly autobus rozbawiony krzyczy: “Wazungu”, co w swahili oznacza “dziwni ludzie”. Tego okreslenia uzywa sie w Tanzanii mowiac o bialym czlowieku (“Muzungu” w liczbie pojedynczej). Najwyrazniej nasi wspolpasazerowie uznali to za bardzo zabawne, ze zdecydowalismy sie opuscic autobus i isc na nogach. Natomiast fakt, ze ich kierowca zostawil ich na srodku drogi samych w autobusie i pojechal innym busem w przeciwnym kierunku, uwazaja za zupelnie normalny. Najwyrazniej wszyscy tutaj sa do takich sytuacji przyzwyczajeni.
Miejsca dla nas bylo niewiele, bo autobus zatrzymywal sie co kilka minut a upychacz wciaz upychal wiecej ludzi, tobolow i kur. Okolo godziny 15 wreszcie wysiedlismy i z wielka przyjemnoscia kolejna czesc podrozy przemierzalismy na nogach. Dojscie do rzeki Songwe (granicy) zajelo nam zaledwie 45 minut. Ludzie mieszkajacy na granicy byli bardzo sympatyczni. Najwyrazniej “wazungu” sa tutaj rzadkoscia bo nikt za nami nic nie wolal ani nie prosil o pieniadze. Tuz przed przejsciem granicznym podeszli do nas cinkciarze i zaproponowali “kwacza” – walute Malawi. Oferowali lepszy kurs niz podala nam Claudia, wiec chetnie wymienilismy $100. Na samej granicy okazalo sie, ze niestety Claudia nie miala racji, bo Polacy musza placic za wize, ale dopiero kiedy dojedziemy do Mzuzu. Dostalismy dokument z naszymi nazwiskami, w ktorym bylo napisane, ze mamy 4 dni, by zglosic sie do urzedu emigracyjnego. Kiedy jeszcze stalismy w kolejce po pieczatke, pojawila sie za nami para Norwegow, ktorzy jechali samochodem z Tanzanii do RPA. Zamienilismy z nimi kilka slow na temat placenia za wize, a po chwili oni zaproponowali nam, ze podwioza nas do Karonga. Coz to byla za podroz...Przez godzine jechalismy w klimatyzowanym samochodzie i nawet mielismy miejsce na nogi! Malawi bylo zupelnie inne niz Kenia i Tanzania. Co chwile mijalismy rzeke i mniejsze jeziora a zielona roslinnosc tryskala zyciem. Dookola setki przepieknych kolorowych kwitnacych drzew. Najwiecej zas eukaliptusow, ktore wygladaja troszke jak wierzby placzace, tylko ze sa duzo wyzsze i maja dlugie, waskie listki. Po prawej stronie roztaczalo sie pasmo gor a po lewej slynne jezioro Malawi. Jezioro Malawi ma okolo 560km dlugosci i 75km szerokosci. Rozciaga sie wzdluz calego Malawi i jest drugim najglebszym jeziorem na swiecie. Wyglada absolutnie przepieknie. Droga, ktora jedziemy, czasami biegnie wzdloz samego brzegu. Na plazy stoja okragle chatki pokryte strzecha, nalezace do szczesliwych mieszkancow tego regionu. Nikt tutaj nie gloduje, ani nie umiera z pragnienia. W slodkiej wodzie jeziora Malawi plywa wiecej gatunkow ryb niz w jakimkolwiek jeziorze na swiecie. Jakze cudownie byloby tutaj zeglowac...
Norwegowie byli tak uprzejmi, ze zawiezli nas pod sama “stacje autobusow” (jesli mozna to tak nazwac...). Zrobilo sie na tyle pozno, ze zaczynalismy sie martwic, czy w ogole zlapiemy jakis autobus. Bardzo nam zalezalo, zeby juz tam dojechac, bo nie mielismy sily na kolejny dzien tulaczki. Kiedy tylko weszlismy na dziedziniec, ktos zawolal:“Mzuzu?” Od razu pobieglismy w strone minibusu i zajelismy miejsca z tylu. Znowu mielismy podrozowac po zmroku a na dodatek przez gory. Tradycyjnie autobus czesto sie zatrzymywal i wymienial pasazerow. Od czasu do czasu zatrzymywala nas policja i pytala dokad jedziemy. Kiedy przebijalismy sie przez gory autobus bardzo zwolnil a w pewnym momencie stanal w korku. Oczywiscie powod mogl byc tylko jeden – wypadek. Po kilku minutach zaczelismy bardzo powoli jechac wymijajac przewrocona na bok ciezarowke, ktora lezala dokladnie w poprzek drogi. Pozniej spotkalismy jeszcze tylko jeden przewrocony samochod, jednak nasz autobus jechal powoli i bezpiecznie. Trudno nam bylo uwierzyc, ale tego wieczoru naprawde dojechalismy do Mzuzu. Byl czwartek, 22.00 a my bylismy w podrozy od niedzieli . Ale coz to byla za podroz! Bylismy wymeczeni, spoceni, smierdzacy i absolutnie wszystko nas bolalo. W tym ostatnim autobusie spedzilismy 5 godzin a Nino nawet nie mial oparcia w siedzeniu. Kiedy Claudia i Bjoern przyjechali nas odebrac ze stacji autobusowej, usciskom nie bylo konca, nawet nie przeszkadzal im nasz zapach. Ostatni raz widzielismy ich 2 lata temu na ich slubie w Veronie...