Pobodka o 5 rano. Szybko sie spakowalismy. Gotowi do drogi wyszlismy okolo 5.30. Mesfin niezawodnie zawiozl nas na autobus. Potem mial wrocic do domu na sniadanie.Bylismy bardzo mile zaskoczeni, ze autobus wyjechal punktualnie o 6.00. Nasze miejsca z tylu po lewej stronie byly jednymi z lepszych miejsc w autobusie pod wzgledem bezpieczenstwa i komfortu. Tutaj siedzenia sa duzo wezsze, bo w jednym rzedzie sa dwa a w drugim trzy kolo siebie. Podroz miala trwac 16 godzin, wiec kazdy centymetr mial wielkie znaczenie. Autobus oczywiscie nie mial klimatyzacji, ani toalety a pomiedzy siedzeniami byly poupychane nasze bagaze oraz autostopowicze. Temperatura byla jeszcze calkiem znosna, ale za kilka godzin miala stac sie nie do wytrzymania.
Jechalismy w milczeniu, wygladajac przez okno. Tanzania byla sucha. Nie bylo zadnej zieleni ani na ziemi, ani na drzewach. Mijalismy wioski i pojedyncze chaty, gdzie cale rodziny siedzialy przed domami na piachu, ktory unoszony wiatrem obsypywal ich bez przerwy. Bez ruchu, spaleni sloncem, glodni i spragnieni. Niektore dzieci podskakiwaly na widok autobusu i biegly przez chwile machajac za nami. Co jakis czas kolor ziemi przeksztalcal sie z zoltej w czerwona i na odwrot. Na horyzoncie szkielety plaskich drzew akacjowych – parasoli afrykanskich, chroniacych ludzi i zwierzeta przed sloncem. Po kilku godzinach upal stal sie nie do wytrzymania. Otwieranie okna tez nie dzialalo, bo bardzo czesto autobus jechal po piachu i wlatywalo wtedy mnostwo kurzu, co z kolei nie pozwalalo normalnie oddychac. Zaczelismy sobie zartowac, ze jeszcze tylko 10 godzin. Mielismy kilka biszkoptow i paczkow tanzanijskich (mandazi), ktore sa bardzo slodkie, wiec nie mielismy ochoty nic jesc w tej temperaturze. Woda w butelkach byla juz prawie goraca. Nie ma chyba nic bardziej obrzydliwego niz picie cieplej wody z butelki w takiej temperaturze... Wreszcie postoj. Panowie na prawo a panie – rowniez na prawo. Arek poszedl, a ja - pomyslalam sobie - jakos dam jeszcze rade. Autobus ruszyl. Jeszcze tylko 9 godzin. Czas plynal tak wolno! Mokrzy, siedzielismy przyklejeni do oparc. Co chwila probowalismy zmienic pozycje, ale pole manewru pomiedzy siedzeniem naszym a przednim, plecakiem pod siedzeniem i panem, ktory stal kolo siedzenia bylo tak male, ze nic nie pomagalo. Jeszcze tylko 8 godzin i 45 minut J
Dalej na poludnie, blizej Malawi, krajobraz zaczal sie zmieniac. W okolicach parku Mikumi roslinnosc zaczela nabierac koloru. Pojawily sie pojedyncze zielone drzewa i krzaki. Jednak kolor ziemi przewazal i nie pozwalal zapomniec o suszy. Kiedy wjechalismy do Mikumi autobus wrzal od goraca. Ja oczywiscie staralam sie przeniesc do Lionheart i towarzyszyc Jesse, ktory wlasnie przeplywal kolo wielkiego wieloryba gdzies na Antlantyku. Arek uwaznie obserwowal horyzont i wypatrywal zwierzat. Mial dobre oko, pierwszy zobaczyl zebry, bawoly, zyrafy i leoparda. Calkiem to bylo zabawne: Nino zobaczyl jakies zwierze, wiec wolal “Amelia bawoly”... wtedy caly autobus przyciskal nos do szyby i powtarzal “bawoly”... to chyba byla najbardziej atrakcyjna chwila podrozy, w ktorej caly autobus bral udzial. Po okolo pol godziny czasu wyjechalismy z Mikumi i krajobraz wrocil do normalnosci. Zostalo 8 godzin... Postoj na czyms w stylu stacji beznynowej. Wielka restauracja z warzywami, frytkami i kurczakiem o smaku papieru. Nie skusilismy sie, ale kupilismy soczki “guawa” w kartonikach. No i najwazniejsze: toaleta z muszla klozetowa, papierem i mydlem na umywalce - pelen luksus. Na postoju zaczelismy rozmawiac z naszym sasiadem z siedzenia obok. Okazalo sie, ze juz ta trasa podrozowal i wedlug jego obliczen mamy 4 godziny opoznienia... czyli jeszcze tylko 12 godzin. Nieszkodzi, mamy czas. Bylebysmy tylko znalezli jakis nocleg w srodku nocy! Napisalismy smsa do Claudii, ze jescze tylko 12 godzin - podpisalismy sie “dwa pieczone zieminiaki”. Claudia odpisala na pocieszenie, ze w Mzuzu bedziemy miec klimatyzacje w pokoju (szkoda, ze to bedzie dopiero za dwa dni).
Zaczelo robic sie ciemno. Z jednej strony przyjemnie, bo chlodniej, z drugiej zas niebezpiecznie na drodze. Wielu kierowcow nie uzywa tutaj swiatel a poza tym jechalismy przez gory Udzungwa. Wypadki tutaj sa na porzadku dziennym, szczegolnie kiedy ktos nie wyrobi sie na zakrecie gorskim. Pocieszalismy sie tylko, ze nasz kierowca jedzie spokojnie i bezpiecznie, zreszta dlatego ma takie opoznienie. Jest juz 23.00 a my jedziemy bez przerwy od 6 rano. Nie mam juz sily i zaczynam myslec o tym , ze wole wrocic samolotem. Musze byc bardzo zmeczona...
Dojechalismy do Mbeya o 2.00 rano. W przewodniku jest napisane, zeby nie spacerowac po miescie w nocy, tylko wziac taksowke. Nie ma zadnych taksowkarzy, ale nasz hotel ma byc zaraz po drugiej stronie ulicy. Nazywa sie “Nkwenzulu Hotel Number 1.” Ma kosztowac 20.000 szylingow i miec lazienke. Szybko udaje nam sie znalezc hotel. Pukamy glosno w metalowa brame i wolamy “HODI”. Po krotkiej chwili slychac kroki i wartownik otwiera male okienko. Mowi cos do nas w swahili. Pytam, czy mowi po angielsku, ale niestety nie. Rozmawiamy wiec w swahili. Nie rozumiemy zbyt wiele, oprocz tego, ze nie ma wolnych pokoi. Wartownik zamyka okienko i odchodzi. Jest niedobrze, stoimy przed zamknieta brama jest ciemno, a my nie mamy taksowki, ani noclegu. Nagle orientujemy sie, ze to jest Nkwezulu Hotel Number2, a my zamowilismy Number 1. Pojawia sie nadzieja, z bedzie w poblizu inny hotel. Przechodzimy kawalek drogi i rzeczywiscie w swietle latarni widac napis “Nkwenzulu Hotel Number 1.” Jestemy tak zmeczeni, ze trudno nam sie idzie. Jedyne o czym mysle to zeby polozyc sie gdzies i zasnac. Znowu pukamy w brame. Tym razem wartownik otwiera i pokazuje nam na recepcje. Po chwili przychodzi zaspany recepcjonista i informuje nas, ze myslal, ze juz nie przyjedziemy, wiec dal nasz pokoj komus innemu. Ma jeszcze jeden pokoj, ale ten jest drozszy o 10.000. Przez chwile sie z nim tragujemy argumentujac, ze to nie nasza wina, ze dal komus nasz pokoj i ze powinien nam opuscic cene, ale on jest niezlomny, wiec w koncu placimy 30.000 szylingow i idziemy spac.